Człowiek w sercu Boga czy Bóg w centrum świata?

OPOLSKI GOŚĆ NIEDZIELNY

publikacja 01.10.2012 08:36

Rozmowa z o. Symeonem Stacherą OFM, wikariuszem generalnym archidiecezji Tanger.

O. Symeon Stachera OFM pochodzi z Dobrzynia k. Brzegu, jest franciszkaninem z Prowincji św. Jadwigi Śl. 20 lat temu wyjechał na misje. Przez 10 lat pracował w Boliwii, potem został skierowany do Maroka. Pracował w Larache i Meknes, od dwóch lat jest w Tangerze nad cieśniną Gibraltar. Był tam proboszczem katedry, a w maju br. został wikariuszem generalnym archidiecezji Tanger Andrzej Kerner O. Symeon Stachera OFM pochodzi z Dobrzynia k. Brzegu, jest franciszkaninem z Prowincji św. Jadwigi Śl. 20 lat temu wyjechał na misje. Przez 10 lat pracował w Boliwii, potem został skierowany do Maroka. Pracował w Larache i Meknes, od dwóch lat jest w Tangerze nad cieśniną Gibraltar. Był tam proboszczem katedry, a w maju br. został wikariuszem generalnym archidiecezji Tanger

Andrzej Kerner: Od 10 lat Ojciec żyje i pracuje w Maroku, przez ostatnie 2 lata jako proboszcz katedry w Tangerze. W tym roku, w uroczystość Zesłania Ducha Świętego, został Ojciec wikariuszem generalnym archidiecezji Tanger. Co Ojciec teraz robi?

O. Symeon Stachera OFM: – Przede wszystkim towarzyszę obecnemu arcybiskupowi, Hiszpanowi Santiago Agrelo Martinezowi, w jego odpowiedzialności za archidiecezję. Moją szczególną rolą jest wychodzenie do małych wspólnot chrześcijańskich rozsianych na terenie całego północnego Maroka. Odległość do najdalszej z nich, w Nadorze przy granicy z Algierią, wynosi 600 km. Trasa tam wiodąca biegnie górami Rifu, jest niesamowita, pełna niespodzianek i niekończących się serpentyn, nie pozwala na zmrużenie oka. To także fabryka narkotyków. Wystarczy na chwilę przystanąć, by otrzymać oferty„dilerów” i innych miejscowych ludzi, a nawet dzieci, by kupić: haszysz, marihuanę, kokainę czy inne proszki, które przenoszą człowieka w zaświaty. Kiedy przejeżdżam przez tereny północnego Maroka, widzę to, a później „pogłębiam” swoje obserwacje w więzieniach Tangeru i Tetuanu, gdzie wsłuchuję się w płacz przemytników narkotyków jako kapelan więźniów chrześcijańskich w Maroku.

Czy arabska wiosna przyniosła Ojcu jakieś nowe zadania?
– Marokańczycy, szczególnie młodzież, mają nadzieję na lepszą przyszłość. Kościół chce być na właściwy sobie sposób obecny w tych dążeniach. Moja praca z ludźmi aż tak bardzo się nie zmieniła. Arcybiskup Santiago mocno angażuje się w działalność pisarską, twórczą i w prowadzenie rekolekcji na terenie Hiszpanii, a ja ze swoim doświadczeniem pracy tutaj mam łatwość pójścia do ludzi, a szczególnie do muzułmańskiej społeczności marokańskiej. Wiek nie pozwala już arcybiskupowi na opanowanie języka arabskiego czy francuskiego. Dlatego moją rolą jest przede wszystkim praca w terenie, bycie z ludźmi. Najtrudniejszą częścią moich zadań jest pomoc nielegalnym emigrantom z krajów Afryki subsaharyjskiej, którzy coraz liczniej przybywają do Maroka. Niełatwy jest ten świat, po ludzku niesprawiedliwy. Dlaczego ludzie z czarnej Afryki nie mogą mieć dostępu do normalnej ludzkiej egzystencji? Uciekają ze swoich krajów i prą z całą siłą i determinacją do Europy, ziemskiego raju, o którym marzą i dla którego wielu z nich każdej bezgwiezdnej nocy tonie w wodach Gibraltaru… A przedtem koczują w lasach, w ruderach, próbują przetrwać przed próbą przepłynięcia cieśniny dzielącej Maroko od Hiszpanii. Poszukujemy sposobów pomocy naszym czarnym braciom w ich dążeniu do szczęścia, godnego życia.

Jaki status prawny posiada Kościół w Maroku?
– Jest on uregulowany dahirem – ustawą wydaną przez króla Hassana II przed wizytą Jana Pawła II w Maroku. Król odnowił wtedy przywileje, które z dawien dawna sułtani i monarchowie respektowali i ofiarował jako dar Janowi Pawłowi II podczas wizyty na Watykanie w 1983 roku. Tym jedynym, dwustronicowym dokumentem legitymujemy się i bronimy, kiedy nas pytają: kim jesteście? Nie mamy na przykład uregulowanej sytuacji prawnej 30 kościołów i wielu innych budynków, które należą do archidiecezji. To wymaga jeszcze wielu zabiegów i czasu. Naszą obecność w Maroku streścić można w często powtarzanym nam słowie: tolerancja. Ale jednocześnie odczuwamy pewien rodzaj kontroli. Na przykład od pewnego czasu nie możemy przyjmować wolontariuszy do pracy charytatywnej i edukacyjnej. Nie ma wolności wyznania. Dana i ofiarowana nam jest tylko wolność kultu. Prawo zabraniające prozelityzmu nie pozwala nam mówić swobodnie o sobie, o wierze z ludźmi, z którymi się spotykamy. Nuncjusz apostolski stara się zmienić taki stan rzeczy, ale nie jest to łatwe. Obecny minister spraw wewnętrznych odpowiada mu, że ludzie jeszcze nie są gotowi do wolności wyznania.

Co zatem robicie, mając tak niewielkie pole możliwości?
– Wchodzimy w trudne sytuacje, nie mówimy wiele, robimy swoje. Realne problemy społeczne są ignorowane i ukrywane, np. kobiety mające dzieci poza małżeństwem, dzieci ulicy czy emigranci. Mówi się, że te problemy nie istnieją, a tymczasem one są widoczne gołym okiem na co dzień. Kościół próbuje zaradzać im w miarę możliwości i jednocześnie uświadamiać lokalnym władzom i społecznościom, że trzeba nad nimi pracować. Uważamy to za swoją chrześcijańską powinność.

Jak na takie „nielegalne” zaangażowanie Kościoła reagują instancje rządowe? Spotykacie się ze sprzeciwem czy z milczącą tolerancją?
– Słowo tolerancja ma tu znaczenie wręcz magiczne. Tolerują naszą działalność na polach, które w ich rozumieniu są nielegalne, bo mają świadomość, że trochę likwidujemy problem, trochę go oddalamy. Działamy czasem na granicy prawa, zwłaszcza w sytuacjach, które dotyczą emigrantów czy przyjmowania tych, którzy chcieliby z nami rozmawiać na temat naszej religii. Są to sprawy niezwykle delikatne i trzeba uważać, żeby nie zostać posądzonym o prozelityzm. 3 lata temu jeden z moich współbraci został z tego powodu wydalony, w ciągu kilku godzin musiał wrócić do rodzinnego Egiptu. Dużo zależy od wyczucia, od tego, z kim rozmawiamy, czy możemy z nim swobodnie rozmawiać na tematy, które go interesują czy też raczej decydujemy się (i tak w większości przypadków się dzieje) zaprosić ich do poszukiwań na temat wiary chrześcijańskiej w internecie. Natomiast jeśli kto chce przyjąć chrzest, to jedyną możliwością jest wyjazd do Europy.

Czy nowa partia rządząca chce wprowadzić szariat?
– Nie. Oni dyplomatycznie, ostrożnie chcą sterować krajem w kierunku Europy. Bo Europa jest jednym z głównych motorów rozwoju Maroka. To jedyny z krajów Afryki Północnej, który jest zaawansowany na drodze realnych przemian. Obserwujemy to z nadzieją. Swoją wagę ma fakt, że 5 milionów Marokańczyków żyje w Europie, zapewniając byt swoim rodzinom i jednocześnie poznając inną organizację społeczeństwa z wolnością religijną dla wszystkich.

A czy muzułmanin może po prostu przyjść do kościoła i słuchać?
– Tak, ale bierze wtedy całą odpowiedzialność na siebie. Kościoły są otwarte, nie ma żadnej kontroli przy wejściach. Przyjęcie chrztu oznacza wykluczenie ze społeczności, w której żyje. Rodziny wyrzekają się takiego człowieka. Również prawo go karze: więzieniem, grzywną czy innymi rodzajami dyskryminacji, np. niemożliwością znalezienia pracy. Znałem kilku ludzi, którzy oficjalnie ogłosili, że stali się chrześcijanami. Zostali pozbawieni prawa do pracy, wyrzekła się ich rodzina i wtedy stawali się częściowo naszym ciężarem. Przychodzili, żądając utrzymania, pieniędzy, miejsca, gdzie mogą spać etc.

Aż się chce powiedzieć: po co w takim razie tam jesteście?
– Można się taką sytuacją łatwo zniechęcić, ale myślę, że to jest część misji Chrystusa. Obecność chrześcijan w krajach islamu jest przekraczaniem granic i wszelkiego rodzaju trudności. Jestem jednak pełen nadziei, że człowiek zwycięży. Zawsze powtarzam, że chrześcijańskie widzenie świata to człowiek w sercu Boga. Muzułmańska wizja jest inna: Bóg w centrum świata, Bóg ponad wszystkimi, ponad człowiekiem. To zasadnicza różnica, choć pamiętamy, że łączy nas – muzułmanów i chrześcijan – Bóg Abrahama. My próbujemy przez naszą obecność i oddanie się służbie człowiekowi pokazać, że człowiek jest w sercu Boga. Jestem przekonany, że nasza obecność w islamie jest powołaniem chrześcijanina do wychodzenia na spotkanie Boga obecnego w człowieku, w wierzącym muzułmaninie. 10 lat w Maroku nauczyło mnie cierpliwości. To pozwala mi nie zniechęcać się brakiem owoców. Tutaj owoce rosną na innej płaszczyźnie – w dorastaniu w wierze, w powołaniu, w pomaganiu wyznawcom islamu na otwarcie się na Ducha Bożego, który i w nich czyni swoje dzieło. Wierzę w to, że Pan Bóg przez muzułmanów do mnie przemawia, a im pomaga zejść z torów swojego myślenia. Musimy iść na spotkanie z islamem, nie zamykać naszych bram, nie dać się zastraszyć przez terroryzm czy problemy z muzułmanami w Europie. To są trudne sprawy, ale nie ma innej drogi jak spotkanie, dialog, rozmowa.