Kolorowa pułapka

Jerzy Szygiel

GN 17/2016 |

publikacja 21.04.2016 00:00

Publiczna dyskusja o „modzie islamskiej” we Francji doprowadziła do rozważań na temat roli pieniędzy w promocji multikulturalizmu.

Pokaz mody w Londynie, 16 września 2013 Jeff Moore /SOLARPIX.COM/EAST NEWS Pokaz mody w Londynie, 16 września 2013

Czy to możliwe, żeby zjawiska społeczne, wydawałoby się zupełnie oddalone, jak kwestie życia i śmierci, współczesnego sportu lub sposobów ubierania się, łączyły się w pewien jednolity obraz? Weźmy coś, co w zasadzie nie ma większego wpływu na codzienne życie na naszym kontynencie: ostatnie mecze ćwierćfinałowe europejskiej Ligi Mistrzów. W ramach tych zawodów spotkały się m.in. Paris Saint-Germain (PSG) z Manchesterem City. Badania marketingowe wskazały lekkie obniżenie zainteresowania publiczności tym dwumeczem, więc reklama i prasa po obu stronach kanału La Manche podgrzewały atmosferę jak mogły. Podkreśliły więc konkurencję między Katarem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi (ZEA), czyli – jeśli mówić wprost – między petrodolarami a gazodolarami. Paryski klub z katolickim świętym w nazwie należy do muzułmańskiej, katarskiej rodziny panującej i reklamuje jej linie lotnicze, a manchesterski, własność władców ZEA, gra na boisku o nazwie Etihad Stadium, od nazwy linii konkurujących z Qatar Airways.

Problem polega na tym, że promocja takiej konkurencji może działać tylko wtedy, gdy zrezygnuje się z kategorii identyfikacji, zwykłego przywiązania do tego, co autentycznie miejscowe, bliskie. Niejeden antropolog widzi to jako poboczny skutek globalizacji, która, choć jest przede wszystkim pojęciem ekonomicznym, sięga dużo głębiej, dotykając kwestii ludzkiej tożsamości. Szczególnie właśnie w Europie, bo jednak nie na Półwyspie Arabskim.

Pod koniec marca francuski minister ds. młodzieży i sportu Patrick Kanner, który w ramach swego ministerstwa zajmuje się również problematyką miejską, zapytany o brukselską dzielnicę Molenbeek, siedzibę społeczności muzułmańskiej, skąd pochodzili sprawcy zamachów w Paryżu i Brukseli, nieoczekiwanie wypalił, że we Francji „jest ze sto takich Molenbeek”. Wywołało to oczywiście burzę, gdyż jest kompletnie niezgodne z polityką komunikacyjną rządzącej Partii Socjalistycznej (jest to myląca, historyczna nazwa; to już od dawna partia liberalno-socjaldemokratyczna), która popiera multikulturalizm, chcąc widzieć w nim raczej rodzaj społecznego wzbogacenia niż zagrożenia. Ledwo jednak zamieszanie wywołane tą deklaracją zostało jakoś medialnie stłumione, wypłynęła sprawa decyzji wielkich, europejskich sieciowych marek ubraniowych (m.in. H&M; Dolce & Gabbana; Marks & Spencer; Uniqlo) o wprowadzeniu do sprzedaży kolekcji „mody islamskiej”. We Francji, kraju o najliczniejszej mniejszości muzułmańskiej w Europie, znanym ciągle z „dyktatorów mody”, to „rozszerzenie oferty” nie zostało przyjęte tak spokojnie, jak się spodziewano. Kwestie tożsamości kulturowej kraju wypłynęły podobnie jak w przypadku sportu czy „setki Molenbeek” (właściwie, według państwowych statystyk, we Francji jest 751 tzw. wrażliwych stref miejskich, gdzie koncentruje się bieda, bezrobocie, gangi przestępcze i muzułmański „izolacjonizm religijny”, stanowiący potencjalnie płodny teren dla indoktrynacji skrajnych nurtów islamu).

Od „halal” do „burkini”

Związek dużych pieniędzy z zachodzącymi powoli zmianami kulturowymi jest dość oczywisty od początku fali muzułmańskiej imigracji do Europy. Warto przypomnieć, że masowe sprowadzanie robotników z Algierii i innych dawnych kolonii francuskich w Afryce było na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku postulatem wielkich przemysłowców i koncernów budowlanych. Imigranci zadowalali się minimalną płacą, co przyniosło z jednej strony oszczędności, a z drugiej bezrobocie. Przeciw wprowadzaniu sztucznej konkurencji na najniższym poziomie społecznym protestowały Francuska Partia Komunistyczna i Kościół katolicki, lecz wkrótce obie te struktury zostały zmuszone do milczenia, gdyż wielki kapitał zaczął finansować lewicowe ugrupowania antyrasistowskie, które przeniosły debatę z terenu ekonomicznego na czysto kulturowy, przynosząc zresztą nierzadko skutek odwrotny do zamierzonego. Niemniej pierwsze dziesięciolecia imigracji zarobkowej, mimo nieuniknionej gettoizacji tych społeczności, dawały nadzieję na sukces integracji: młodzi Arabowie ubierali się już po europejsku, stawali się obojętni w stosunku do islamu, niewielka ich część przeszła nawet na chrześcijaństwo. Tak samo młode dziewczęta pragnęły raczej przyswoić sobie kulturę francuską niż obce już przyzwyczajenia swoich rodziców.

Przełomem było pojawienie się w supermarketach żywności „halal” (zgodnej z zaleceniami islamu). Stało się to stosunkowo niedawno – na początku tego wieku. Do tej pory społeczności muzułmańskie kupowały z reguły to, co wszyscy, oprócz – jeśli chodzi o szczególnie wierzących – wieprzowiny i alkoholu. Potencjał rynku „halal” wyczuły jednak na początek trzy sieci supermarketów, należące zresztą do rodzin żydowskich (Francja ma również największą w Europie społeczność żydowską, lecz o innym statusie ekonomicznym niż miejscowi muzułmanie). Okazało się to ekonomicznym sukcesem, a jednocześnie było zgodne z modną ideologią „dekonstrukcji kulturowych”, która zakładała równą wartość wszelkich autorytetów i kultur, by promować „dumę mniejszości” (np. homoseksualistów) przeciw „dominującej większości”. Zmieniło się nie tylko pojęcie płciowości (gender), ale nawet demokracji, rozumianej już nie jako głos większości, lecz „nakaz akceptacji wszelkich postulatów mniejszości”. To nieco perwersyjne odwrócenie zaowocowało, wraz z pojawieniem się żywności „halal”, promocją „dumy muzułmańskiej” jako „środka emancypacji”, ale nie miało nic z nią wspólnego; wspomagało tylko postępujący izolacjonizm europejskiego islamu, tak pożądany przez ekstremistów.

Po jedzeniu przyszedł czas na „burkini”. Jest to karkołomne złożenie słów „burka” i „bikini” w odniesieniu do damskiego stroju kąpielowego, wyglądającego trochę jak strój nurka, tyle że wykonanego z atrakcyjnych, kolorowych materiałów. To oczywiście tylko mały fragment kolekcji w stylu północnoafrykańskim i bliskowschodnim oferowanych odtąd przez europejskie sieci, ale nieźle ilustruje kulturową absurdalność pewnych założeń ekonomicznych, ich obojętność na konsekwencje społeczne. Owszem, jeśli promocja „mody na islam” się uda, jest do zgarnięcia rynek wart setki miliardów euro. Ale coraz więcej socjologów i antropologów zwraca uwagę, że zmienia się to w rozszerzanie tzw. soft power, to jest systematyczne zajmowanie terenu kulturowego niejako od dołu, od rzeczy powierzchownych, z pozoru nieistotnych. Francuska minister ds. kobiet i rodziny Laurence Rossignol nazwała proceder marek ubraniowych „nieodpowiedzialnym”, poparł ją premier Valls, ale przecież niczego nie mogą zrobić przeciw międzynarodowym sieciom. Tymczasem zmiany ideologiczno-handlowe bez wątpienia wpływają nie tylko na kształt kultury, ale też sprawy życia i śmierci.

Niebezpieczne związki

Alarm podniosła w „Le Monde” bardzo znana we Francji filozof Elisabeth Badinter: „Przecież wiele kobiet przybywających z Algierii bądź Iranu nie przestawało nas ostrzegać: Czy nie widzicie, że to, co stało się u nas, przyjdzie do was? W ciągu ostatnich dziesięciu lat liczne dziewczęta z muzułmańskich dzielnic francuskich miast zaczęły nosić chusty i inne elementy »islamskiego« ubioru. To jakieś boskie objawienie? Nie, to wzrost presji islamistów”. Fakt, że są oni mimowolnie wspierani przez panujące w Europie ideologie i działania handlowe, akcentujące „muzułmańską dumę”, przeraża francuskie publicystki jedynie ze względu na prawa kobiet, a nie w szerszym kontekście. Doszło jednak do tego, że „Le Figaro” opublikował esej znanego kanadyjskiego socjologa Mathieu Bock-Cote a, który na podstawie badań (nie tylko swoich) wykazuje, że „multikulturalizm zabija każdą wspólną tożsamość zakorzenioną w historii”, nie oferując w zamian nic lepszego. Przynajmniej w krajach, których tożsamość jest historycznie głęboka (w przeciwieństwie do krajów o „krótkiej historii”, jak np. Stany Zjednoczone). „Wzbogacać może mała imigracja, ale wielka może tylko kulturowo zubożyć – i to obie strony”.

Ale to nie wszystko. Ukazała się właśnie we Francji książka dziennikarza śledczego Alexandre a Mendela „Francja dżihadu”, w której wskazuje on na związek zbyt rozbuchanej tolerancji i ekonomicznej „otwartości” z metodami „soft power” ekstremistów. Cytuje krążący w brytyjskim, francuskim i niemieckim internecie „rozkaz islamu” do „wykucia na pamięć”, zredagowany przez sekciarskich propagandystów Państwa Islamskiego: „Okłamuj niewiernych, okradaj ich, ćwicz ciało, nie pal papierosów, nie pij alkoholu, nawracaj słabych, nie podawaj ręki kobietom, przechodź granice, przybądź do Syrii, potem wróć do siebie, zabijaj w imię Boga i czekaj na wojnę domową, prowokuj ją”.

W dalszej perspektywie pokój społeczny może być zniweczony przy wydatnej pomocy środowisk handlowo-finansowych, na wzór finansisty George a Sorosa, który zaproponował właśnie przyjmowanie w Europie „miliona migrantów rocznie”, co ma kosztować „tylko 30 miliardów euro”, a przyniesie „sukces gospodarczy”. Dziś jednak mało kogo przekonuje, tak jak trudno było przekonać europejskich kibiców sportowych, by emocjonowali się rywalizacją między ZEA a Katarem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.