Maryja i Mokosz

Wiara.pl /pd

publikacja 25.04.2016 07:55

Matka Jezusa i Matka pogańska, stojąc obok siebie, patrzyły na zamarły tłum. Zapanowała cisza, umilkł nawet wiatr i przestał padać deszcz. Jakby natura przyglądała się z ciekawością przybyciu nowego gościa.

Mokosz Mido mokomido / CC 1.0 Mokosz
Rzeźba słowiańskiej bogini w okolicy czeskiego miasta Mokošín

Św. Wojciech (Adalbert) spotyka słowiańskiego czarownika i toczy z nim rozmowę przy posągu Mokoszy - pogańskiej bogini m.in. płodności, wilgoci i tkactwa... Poniżej publikujemy fragment wydanej przez WAM powieści "Wiara i tron. Święty Wojciech i początki Polski" autorstwa Dominika W. Rettingera:

Zapadał już zmrok, kiedy czółna zbliżyły się do rozwidlenia jeziora, z wysuniętym na południe cyplem. Na wzgórzu rosły potężne dęby, pod nimi rozciągała się polana z niskimi zabudowaniami. Liczni mężczyźni, kobiety i dzieci wylegli z chat, z ciekawością patrząc na zbliżające się czółna. Po dobiciu do brzegu przywódca wskazał Adalbertowi szczyt wzniesienia. Otoczeni kilkoma wojownikami ruszyli w tamtą stronę.

Pod dębami ustawiony był kamienny posąg przedstawiający kobietę z ogromnymi piersiami i szerokimi biodrami. Jej twarz pomalowana była na czarno, czerwone oczy patrzyły groźnie w przestrzeń. Przed stopami posągu stała misa wypełniona ciemnym płynem. Na płaskim kamieniu obok widać było zaschniętą krew i rowki, które prowadziły do ofiarnego ognia.

Przy nogach posągu siedział w kucki stary mężczyzna ubrany w pomalowaną kolorowo skórę jelenia, z głową rysia przykrywającą nagą czaszkę. Miał wyblakłe oczy, jego twarz przecinały głębokie bruzdy zmarszczek. Przy nim leżała krótka maczuga z kamiennym ostrzem, przyozdobiona piórami orła. Sękatym palcem rysował coś na piasku, kiwał się powoli w takt cichych zaklęć. Przywódca i wojownicy doprowadzili do niego Adalberta i stanęli w półokręgu. Z napięciem czekali na spełnienie ofiary.

Czarownik wymruczał ostatnie zaklęcie, podniósł maczugę, ostrym końcem zakreślił półokrąg, który miał chronić przed mocą obcego. Potem podniósł się nieśpiesznie, z maczugą w ręku podszedł do Adalberta. Zajrzał mu w oczy, dotknął twarzy, pogłaskał palcami zniszczony materiał habitu na ramieniu. Zbliżył się jeszcze bardziej i wciągnął do nozdrzy jego woń. Wreszcie odwrócił się i zapytał, patrząc na posąg kobiety.

- Powiedz, po co tu jesteś?

- Buduję klasztor- odpowiedział Adalbert. - Dom Boży.

- Bogowie nie potrzebują domów.

- Masz rację. Ale ludzie pragną miejsca do spotkania z Bogiem.

- Dostają je w każdej chwili życia, wszędzie – mruknął czarownik. - I po śmierci.

Adalbert kiwnął głową na znak, że się zgadza.

- Jakie imię nosi twoja bogini? - zapytał, patrząc na posąg.

- Wielka Matka. Ta, Która Rodzi, Opiekunka. Mokosz. Od dawna nie piła ludzkiej krwi.

- Ja również mam matkę. Nazywa się Maryja. Urodziła mojego Boga, Jezusa.

Czarownik skrzywił się z niechęcią. Setki bruzd na skórze jego twarzy sprawiały, że wyglądała ona jak kora starego drzewa.

- Wiem.

- Krew i cierpienie ludzi zadają Maryi ból – mówił dalej Adalbert.

- To dlaczego zabijacie każdego, kto nie chce jej służyć?

- Postępują tak ci, którzy nie rozumieją nauk Jezusa.

Czarownik mruknął coś, splunął na ziemię i roztarł ślinę stopą. Potem wrócił na swoje miejsce obok posągu i przykucnął. Chwilę grzebał okuciem maczugi w ziemi.

- Wiem od twoich ludzi, że uratowałeś ich z rąk przeklętego Bolesława - powiedział wreszcie. - Może robisz to, co nakazują twoi bogowie. A może tylko Maryja i Jezus nie lubią krwi, a karmi się nią ich ojciec. Za tobą Bolesław przyśle księży i zbrojnych. Znajdą nas, pokaleczą i pozabijają. Z naszych dzieci zrobią chrześcijan. Moi bogowie są słabsi od waszych. Jeśli zabiję cię i zburzę twój dom boga, zapomną o tym miejscu.

Adalbert pokręcił przecząco głową.

- Będą się mścić.

Czarownik pokiwał powoli głową, potem podniósł oczy.

- Co byś zrobił na moim miejscu?

Adalbert zbliżył się, usiadł na ziemi. Zrobił długą przerwę, aby jego słowa nie wydały się pochopne.

- Czy twoja wiara zabrania ci oddać cześć obcym bogom?

- Nie. Jeśli są potężni - odparł czarownik. - I nie są wrogami.

Adalbert zatoczył ręką szeroki krąg, objął nim świętą polanę, las i osadę nad jeziorem.

- Maryja obroni Mokosz. I twoich ludzi. Jeśli pozwolisz Jej tu zamieszkać.

Przywódca i wojownicy poruszyli się rozgniewani. Czarownik uspokoił ich krótkim gestem dłoni. Potem znieruchomiał zamyślony, z przymkniętymi oczami. Wydawało się, że zasnął. Adalbert i wojownicy czekali w milczeniu. Zza pni drzew wyzierały twarze zaciekawionych dzieci. Niżej widać było zamarłych w oczekiwaniu mężczyzn oraz kobiety. Wreszcie czarownik otworzył bezrzęse powieki i uśmiechnął się.

- Wiesz, że płynąłeś tu na pewną śmierć? - rzucił przebiegłym tonem.

- Wiem.

- Żaden ksiądz nie ma prawa wejść na naszą ziemię i odejść żywy. Przynosicie zgubę prawdziwym bogom. I ludziom.

Adalbert kiwnął głową.

- Niektórzy wierzą, że drogą Kościoła jest siła i przemoc - powiedział powoli ze smutkiem. - Kiedyś zrozumiemy, że zbliżamy się do Stwórcy tylko wówczas, gdy jesteśmy słabi i nic nie wiemy. Jezus mówi ustami apostoła: „Każdy, kto się gniewa na brata swojego, podlega sądowi. Kto by mu rzekł «Bezbożniku», podlega karze piekła ognistego”. Wszyscy jesteśmy braćmi.

Czarownik zastanowił się chwilę nad jego słowami.

- Jesteś mądrym człowiekiem. Albo przebiegłym. Muszę zapytać Mokoszę. A ty masz ją prosić o zgodę.

Podnieśli się obaj. Czarownik chwycił rękę Adalberta i poprowadził go przed posąg. Wielka, kamienna kobieta patrzyła na nich czerwonymi oczami. Grubo ciosana, czarna twarz obiecywała zapomnienie w lepszym świecie bogów i przodków. Rozległ się dudniący, głęboki głos bębna. Dookoła polany zapłonęły ogniska.

Czarownik wyjął spod kamienia brązowy pucharek, zanurzył go w misie i nabrał ciemnego płynu. Wypiwszy kilka łyków, podał pucharek przywódcy, a potem przekazał starszym wojownikom. Kobiece głosy podjęły wysoki, żałosny zaśpiew. Kiedy misa wróciła pusta, czarownik sypnął do ognia ciemny proszek. Płomienie skoczyły wyżej, z paleniska uniósł się biały dym, spowił kamienną kobietę.

Adalbert patrzył uważnie, jak mąci się wzrok tych, którzy napili się płynu. Postacie ludzi chwiały się i rozpływały w dymie niczym porywane przez wiatr. Jak zaczarowani patrzyli na Mokoszę, która wyłaniała się z dymu, pochylała nad nimi, wyciągała ramię, chwytała ich kamienną dłonią. Wyniesieni w ręku bogini nad szczyty drzew, patrzyli z zachwytem na okrąg Ziemi, wypełniony umarłymi i żywymi, przeszłymi i przyszłymi istnieniami.

* * *

Następnego wieczoru po Mszy w intencji powodzenia wyprawy z przystani obok eremu odbiła niewielka tratwa. Holowali ją wioślarze w dwóch czółnach. Trzecim czółnem płynęli Adalbert, Radzim i Stephanus. Na tratwie stała wysoka figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Dwaj cieśle rzeźbili ją pośpiesznie przez cały dzień z pnia lipy, Filip pomalował szaty na niebiesko, a korony na złoto. Matka i Syn mieli białe twarze i niebieskie, dobrotliwie patrzące oczy.

W połowie jeziora otoczyły ich czółna ludzi z puszczy. Zagrały bębny i piszczałki. Zbliżywszy się do tratwy, wojownicy zaczęli pokrzykiwać w stronę figury, wykrzywiając przy tym twarze w okropnych grymasach. Próbowali przestraszyć obcą Matkę, której się obawiali, sprawdzali swoją odwagę.

Płynęli wolno, zmagając się z północnym wiatrem i zacinającym deszczem. W południe dotarli do osady na cyplu. Adalbert i Radzim z pomocą swoich wioślarzy dźwignęli figurę, ponieśli ją na wzniesienie. Towarzyszyli im wszyscy mieszkańcy osady, w wielkim gwarze i podnieceniu pokazując rękami na twarze bogini i dziecka, które były tak podobne do ludzkich. Matka Boska, kołysząc się wolno na ramionach niosących, zdawała się odpowiadać widzom łagodnymi uśmiechami. Uniesiona dłoń Dzieciątka błogosławiła zaciekawionym i wylęknionym ludziom.

Przy posągu Mokoszy czekał czarownik w otoczeniu starszyzny. Miał na sobie długi płaszcz z piór, w dłoni trzymał laskę z głową groźnego Swarożyca. Jego oczy były przymknięte, aby nie poraził ich gniew bogów. Płomienie na palenisku u stóp bogini strzelały wysoko, przysłaniając kamienne podbrzusze, które na wiosnę zapładniał Swarożyc, dając ludziom nadzieję na obfity rok.

Biały dym spowił przybywającą Matkę i Syna, złagodził ich moc. Kiedy się rozwiał, Matka Jezusa i Matka pogańska, stojąc obok siebie, patrzyły na zamarły tłum. Zapanowała cisza, umilkł nawet wiatr i przestał padać deszcz. Jakby natura przyglądała się z ciekawością przybyciu nowego gościa.

*

Tytuł tekstu pochodzi od redakcji.