Dybuk w dwudziestym pierwszym wieku?

Marta Masada

publikacja 09.05.2016 05:00

- Ale tu się nie ma czego bać. Nie wybieramy sobie duszy. My nią jesteśmy!

Dybuk w dwudziestym pierwszym wieku? Wydawnicto W.A.B.

Poniższy tekst jest fragmentem powieści "Święto trąbek". Autorka: Marta Masada. Wydawnictwo W.A.B.

*

– A ty, Zosiu, co byś chciała dostać na Boże Narodzenie od Świętego Mikołaja? – jak każdego z klasy zapytała mnie demoniczna katechetka w roku, w którym miałam przystąpić do pierwszej komunii.

– Ja? Ja bym chciała zostać Żydówką, proszę pani – odpowiedziałam bez wahania, wywołując zamieszanie.

Do końca roku szkolnego byłam obiektem upokarzających plotek, nawet ze strony uczniów sąsiednich klas.

Nic dziwnego. Za sprawą opowieści Stanisława już jako kilkulatka sądziłam, że Żydzi to jacyś mędrcy, czarodzieje, superbohaterowie obdarzeni wieloma talentami, którzy polegli w starciu z niszczycielską siłą zła. Przynajmniej w tej rundzie. A rund było już kilka, więc będą i kolejne. Bajkowi, a zarazem nasi, obcy, choć polscy. Byłam dumna. Bo przecież byli wszędzie i wszystko robili najlepiej, przecież tak mówił dziadek, przecież mówił, że tak o nich mówią inni, mówią, że to oni rządzą całym światem. Całym światem, a przecież mieszkali na naszej ulicy. Czy to nie fascynujące? – myślałam.

Dziadkowie – nasi pierwsi opowiadacze. Historia przodków – nasze pierwsze legendy, odciskające w pamięci obrazy wyraźniejsze niż pierwsze kreskówki oglądane na rubinie. Ja niewiele pamiętam z kreskówek, a jeszcze mniej z rodzinnych legend. Jedyną znaną postacią tych historii był Stanisław. Moimi bohaterami był więc on i jego koledzy, ludzie dobrzy i ludzie źli, ci, którzy karmili, i ci, którzy bili, dzielni żołnierze i jeńcy, małe dzieci miotające granatami. No i Żydzi.

Ci ostatni pojawiali się znienacka w każdej historii jak przysłowiowy diabeł z pudełka. Podczas obiadu: „Jeździłem tam wtedy z Miriam na ciastka. Po wojnie nie było już takich ciastek… ani takich oczu”. W czasie wspólnego oglądania Teleexpressu, od czego nigdy nie mogłam się wymigać: „Ludzie myśleli, że Żydzi rządzą światem, i dlatego ich zabili, ze strachu. A teraz z ulgą kładą wieńce na pomnikach”. Gdy robiliśmy zakupy: „Pamiętam, że tam, na rogu, był sklep galanteryjny jednego pobożnego, zacnego Żyda, który dawał datki na szpital. Takich wspaniałych wyrobów nie widziałem już nigdy po wojnie. Teraz jest sam szmelc i chłam od ruskich. I od kitajców. I jedni, i drudzy nas w końcu rozgrabią”. I tak w koło. Fiksacja pogłębiająca się wraz z wiekiem (i jak tu nie wierzyć, że Żydzi rządzą światem, skoro wszystko mają najlepsze i gwarantują raj?). Teraz także moja fiksacja. Obsesje są genetyczne jak inne choroby.

I choć od tamtej pory minęło wiele Gwiazdek, a jedna gorsza od drugiej, nie zostałam Żydówką. Ani z Romanem, ani z Rafaelem. Nikt mi nie pomógł. Przyjdzie wojna, to im wszystkim pokaże, pocieszałam się w duchu stałym powiedzeniem Stanisława, który w pokrętny sposób mi pomagał. Cieszyłam się, że jestem na nią przygotowana. Nic mnie nie zaskoczy. A jednak coś mnie zaskoczyło, choć nie dopuszczałam tego do świadomości. Zrozumiałam to, gdy w histerii wylądowałam kolejny raz u przypadkowego psychiatry. Nigdy więcej nie zobaczyłam żadnego z tych lekarzy, którzy najpierw, mimo moich drżących rąk i głosu, spisywali skrupulatnie historię mojego życia i choroby, a potem, co najważniejsze, przepisywali mi fiolki leków, które połykałam już pod apteką. Tylko im byłam wierna, fiolkom. Nigdy nie było kolejnej wizyty. „Byłam i jestem dzielna i ze wszystkim poradzę sobie sama. Daj mi czas. Co te przemądrzałe dupki w białych kitlach mogą wiedzieć o życiu? Czy oni przeszli obóz?”, mówiłam Kice i w najlepsze rozkładałam się dalej. Byłam w obłędzie, w pułapce, która zwała się prozaicznie: samotność.

Dni do wyjazdu wlokły się nieznośnie, a każdy uwierał bardziej od poprzedniego. Żeby zabić czas i wszystko skrupulatnie zaplanować, kolejny raz zadzwoniłam do Marty, aby wypytać ją o szczegóły i – zupełnie tego nie planując – wypaliłam nagle, że czuję się tak fatalnie, że chyba nie dożyję wyjazdu i wkrótce się zabiję, więc mam zamiar pójść jeszcze do spowiedzi, żeby uratować choć swoją duszę, skoro nie potrafiłam życia.

– Oszalałaś? Nie idź do księdza, idź do rabina – odpowiedziała z przejęciem.

– Prawdę mówiąc, byłam już u zakonnika. Niestety, to nic nie daje. Oni nie wiedzą, co to depresja, a tym bardziej złamane serce.

– Ale nasz rabin ma żonę i dzieci! I jest wspaniały. Każdemu zawsze da jakąś mądrą radę. On jest lepszy niż psychoterapeuta, mówię ci. Idź!

– O nie, nie ufam psychiatrom ani psychoterapeutom!

– To tylko porównanie. Zaraz wyślę ci jego numer. On nie przepisuje leków, tylko Torę. I bardzo lubi gadać z młodymi ludźmi, choć ty powoli przestajesz się do nich zaliczać, hi, hi.

Nie zwlekałam z telefonem do rabina – zwłaszcza że już rok temu, w nowym roku i w Nowym Jorku, stary chasyd kazał mi go szukać (dlaczego tak długo to odkładałam?). Spotkaliśmy się w kawiarni przy Nowym Świecie. Rabin miał rzadki zarost, zabawną, kolorową czapeczkę wydzierganą na drutach, okrągłe okulary i amerykański akcent. Być może miał też w kieszeni skręta, bo na takiego wyglądał: na człowieka, który czyta Torę po dobrym blancie (miałam nawet wrażenie, że poczułam przyjemny zapach konopi indyjskich). Upił łyk herbaty i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.

– Konwersja?

– Nie, dlaczego? – Zaśmiałam się spłoszona. – Wiem, że to coraz bardziej popularne, ale nie ja. Dlaczego ja?

– Bez przesady, zaraz popularne. – Wyglądał na bardzo zadowolonego z życia, a takiemu zawsze łatwiej zaufać. – To po co chciałaś się spotkać, hm? Jesteś zagubiona. – Nie byłam pewna, czy pyta, czy po prostu stwierdza.

– Jestem zagubiona, to prawda. – Z lekkim zażenowaniem gapiłam się na swoje wypolerowane paznokcie. – I wiem, że to widać – dodałam z wymuszoną pewnością siebie. – Ale na pewno nie pomoże mi w tym przejście na judaizm. Żadna religia mi w tym nie pomoże ani ideologia. Tym bardziej że żydostwo to nie religia… – dodałam ciszej, znacznie mniej już pewna tego, co mówię.

– Ale żeby powrócić do narodu, musisz przejść konwersję.

– „Powrócić do narodu”?

– Jeśli masz żydowską duszę, a polskie korzenie, to tylko przez konwersję możesz wrócić. Chyba że masz też żydowskie korzenie. Masz? Szukałaś?

– Zaraz – przybrałam zdecydowany ton. – Ja jeszcze o sobie nic nie powiedziałam, a rabin już układa całą historię. – Byłam lekko zirytowana tym tempem, ale też dziwnym wrażeniem, które we mnie wywoływał: czułam się, jakbym nagle kogoś udawała. – Jestem Polką. Nigdzie nie muszę szukać żadnych korzeni. Zresztą niewiele wiem o swoich przodkach, nie o wszystkich…

– Nie dziwi cię to? – Przewiercił mnie jasnym spojrzeniem, wciąż z wyrazem tej dziwnej wesołości.

– Co mnie nie dziwi? – Od początku trudno mi się było odnaleźć w tej rozmowie.

– Dlaczego niewiele wiesz.

– Dlatego że… – Nabrałam głęboko powietrza, by dodać sobie odwagi przed długim monologiem.

Już miałam zacząć opowieść o tragicznych perypetiach swojego dzieciństwa, potrójnym nieszczęściu spowodowanym podwójną śmiercią kobiet w mojej rodzinie oraz wojenną i obozową traumą dziadka, kiedy uświadomiłam sobie, że przecież nie tylko nic nie wiem o przodkach dziadka i babci, ale i nie wiem nic o swoim rodzonym ojcu i jego rodzinie. Aż mną zatelepało. Nawet w myślach nie chciałam poruszać tego tematu, a wyraz „ojciec” w ogóle w moim słowniku nie istniał. Od razu przywoływał lawinę innych przykrych słów, poczynając od słowa „bękart”.

– Nie, nie – zaczęłam zaprzeczać własnym myślom. – To by było za proste. I też nie ma znaczenia, jakie są moje korzenie. Nie po to tu przyszłam. Ważne, jak się czuję.

– A jak się czujesz? Powiedz.

– Dziwnie. – Zauważyłam, że od dłuższej chwili miarowo stukam łyżeczką w lśniący kamienny blat. Złapałam się za rękę, żeby ją unieruchomić. – Mam wciąż jakieś dziwne sny, przeczucia… Czuję się jakby… – przewróciłam oczami – jakby… Czy to możliwe, że we mnie siedzi dybuk? – wypaliłam na jednym oddechu, nie mogąc znieść dłużej tego napięcia.

– Wszystko jest możliwe – odparł bez cienia zdziwienia. – Trzeba się modlić i dążyć do prawdy. Zawsze. Ale na dybuka najlepszy będzie jednak egzorcyzm, a nie modlitwa. – Spoważniał i kiwnął głową, chcąc złożyć zamówienie.

Odruchowo spojrzałam na zawzięcie migającą ikonkę koperty na wyświetlaczu mojej komórki.

– Naprawdę możliwe? Dziś? Dybuk w dwudziestym pierwszym wieku? – wyjęczałam.

Rabin wybuchnął szczerym i głośnym śmiechem. Kilka osób z pobliskich stolików z ciekawością odwróciło się w naszą stronę. Wcale nie czułam się jego reakcją dotknięta. Spodziewałam się znacznie gorszej.

– Przepraszam – zreflektował się szybko i zamilkł, mozolnie obracając w głowie jakąś myśl.

Ale zanim znów się odezwał, mnie zdążyło dręczyć już co innego. Dlaczego w tym właśnie momencie musiałam dostać esemesa od Rafaela? Właśnie teraz, w chwili prawdy. Po tak długim milczeniu, po takiej długiej przerwie, pierwszy raz od naszego rozstania. Dlaczego? (I jak mam wierzyć w przypadki?). Czyżby Rafael znowu chciał wygrać z dybukiem? Zupełnie tak jak wtedy, na Brooklynie, kiedy zlekceważyłam wyrzekania i rady chasyda i bezmyślnie pobiegłam do niego na noworoczną zupę? A może ten dybuk jest z Rafaelem sprzężony? Może to on pcha mnie w jego stronę? W stronę ich wszystkich? Nie wypadało jednak rzucać się na telefon i odczytywać teraz wiadomości. Dyskretnie wyłączyłam dźwięk i wsunęłam telefon do torby, ale myślami i tak już byłam w opustoszałym, powleczonym zmrokiem Borough Parku, a nie w kawiarni Bliklego przy Nowym Świecie z nowoczesnym, zabawnym rebe.

– Czy twoja babcia robiła pączki na Boże Narodzenie? – odezwał się wreszcie i ze smakiem nadgryzł rumianą skórkę lukrowanego wypieku.

– Nie pamiętam. Chyba nie. Byłam mała, jak umarła – odparłam bez emocji.

Z minuty na minutę czułam się coraz gorzej. Tak jakby całe to spotkanie pozbawiało mnie witalności, okradało z sił. Nic z tego nie będzie. Pożałowałam, że się dałam namówić Marcie. Głupi pomysł – desperacka próba złapania się czegokolwiek, co wyznaczy mi w życiu azymut.

– Znam kobietę, która odkryła swoje żydowskie pochodzenie tylko przez pączki. Mmm, te są znakomite – dodał z uznaniem, głośno mlaszcząc i oblizując opuszki palców. – Tłuste pączki i placki robi się na Chanukę. Wiedziałaś? W skrócie symbolizują olej, a on jest związany z tym świętem. A Chanuka wypada mniej więcej w tym samym czasie co Boże Narodzenie. Zdarzało się kiedyś, że osoby, które przechodziły na katolicyzm, głównie dlatego, żeby się ratować, choć nie tylko, świadomie lub podświadomie nawiązywały do żydowskiej tradycji jakimiś drobnymi zwyczajami, nietypowymi zachowaniami. I potem te rzeczy wychodziły w najmniej oczekiwanych momentach. Nazwiska dawno były zmienione, a takie drobiazgi, małe gesty, zostawały w rodzinie przez zasiedzenie na długi czas i nieświadomie były przekazywane z pokolenia na pokolenie jak szyfr, jak tajna informacja. Jak te chanukowe pączki, które babcia tej kobiety piekła na Boże Narodzenie. To niesamowite, jak wielu Polaków ma domieszkę żydowskiej krwi, nawet o tym nie wiedząc. To bardzo częste.

– Ciekawa historia. Ale ja naprawdę nie z tym przyszłam. Nie mam zamiaru tropić tej „domieszki”, nawet gdybym znalazła ku temu powody. Mówię szczerze. To bezcelowe i nieracjonalne – zniecierpliwiłam się na dobre i niestety dałam to po sobie poznać.

– Mówisz jak buchalter. A przecież nie tylko rozum dostajemy od Boga, ale też serce. Czasem to się czuje wbrew papierom i oficjalnej wersji. Wiesz, że nigdy nie zdarzyło mi się, żeby ktoś, kto prosił o spotkanie, nie okazał się w końcu Żydem? Nawet jeśli tylko w wymiarze duchowym. Oczywiście to nie jest zasada, masz rację, że nic na siłę, a ja nie trzymam się jej ślepo. – Uraczył mnie uśmiechem Sfinksa.

– Co to znaczy „w wymiarze duchowym”?

– Przecież wiesz, że wędrówka dusz to odwieczne prawo kosmosu. Wiesz to? I nawet teraz, w pędzącym dwudziestym pierwszym wieku, istnieją dusza i duch. Choć niektórych dziwi to bardziej niż sztuczna inteligencja. – Znowu się roześmiał, rozbawiony moją naiwnością.

– Judaizm dopuszcza reinkarnację? Wiem, że hinduizm…

– Gilgul neszamot. – Podniósł palec do policzka, a ja na dźwięk znajomych słów skamieniałam, jakby to było jakieś zaklęcie. – Gilgul.

– Słyszałam to już. – Moje serce gwałtownie przyspieszyło, dając znać, że istotnie dostałam je od Boga, podobnie jak rozum. – Gilgul… – szepnęłam, przywołując swoje obłąkańcze przeżycia z Brooklynu. – Co to znaczy?

– Dusza. Wędrówka dusz – zaśmiał się lekko zażenowany moją konsternacją. – Nie powinniśmy lekceważyć snów, przeczuć, nawet najbardziej irracjonalnej z pozoru więzi.

Spojrzał na mnie w taki sposób, jakby doskonale wiedział o moim spotkaniu ze starym chasydem, jakby tam wtedy w ogóle był, tuż za kotarą moich rojeń, i wszystko skrupulatnie obserwował, choć wydawało się to tylko moim szaleństwem (zaraz, zaraz, ale czy nie szaleństwem właśnie jest wiara w wędrówkę dusz w dwudziestym pierwszym wieku?).

– Czyli jednak dybuk. – Zadrżałam teatralnie, choć dreszcze, które mną wstrząsnęły, nie były wystudiowane.

– To jednak bardziej skomplikowane. Jakby to powiedzieć, żebyś zrozumiała… Dybuk – wzniósł oczy do sufitu – to może być nagłe nawiedzenie. Gilgul to dusza, która trwa w ciele przez całe życie. Jest jeszcze ibbur, jakby chwilowe zapłodnienie przez inną duszę.

– Zapłodnienie przez duszę?! O Jezu! – wymknęło mi się. – To znaczy: O boże!

Poczerwieniałam, a on kolejny raz zarechotał z mojej niezręczności, którą byłam bardziej przejęta, niż powinnam (śmiał się wyjątkowo często. Może faktycznie palił ziółka?).

– Ale tu się nie ma czego bać. Nie wybieramy sobie duszy. My nią jesteśmy!

– To co ja mam począć? Choć może w kontekście tej duszy na poczęcie jest już za późno… – plotłam otępiała.

– Dybuka trzeba wygnać egzorcyzmami, bo to jest zły duch. To pewne. Ale nie wygląda mi na to, żebyś go miała. – Znowu śmiech.

– Zresztą żydowskie dusze odnajdują się w wielu polskich rodzinach. Ja tego nie lekceważę. Ja jestem jak rybak. O, jak Jezus, co mnożył ryby. – Puścił oko.

– To przez całe wieki była wspólna kraina, więc te dusze muszą się tu odradzać, trzeba je łowić, być rybakiem. Mogą się odradzać w tej samej rodzinie, u dalekich krewnych, sąsiadów, polskich sąsiadów.

– Naprawdę?! Nawet u sąsiadów? Niesamowite! To samo o geograficznej prawidłowości wędrówki dusz mówił mi barman na Manhattanie. A ja to zlekceważyłam.

– Też był Żydem? – zapytał serio.

– Gdzie tam! Transwestytą. Anida Greencard, afroamerykańska barmanka, a raczej barman w klubie go-go z półnagimi Azjatkami, gdzie serwuje się pyszne drinki typu „pink pussy”.

Wyszczerzyłam się głupkowato na samo wspomnienie surrealistycznego wieczoru z Nataszą, tak jakbym banałem chciała odpędzić te wszystkie zawisające teraz nade mną upiory i zjawy.

Jednak widok rabina, próbującego zrozumieć sens tego kuriozalnego opisu, przywołał mnie do porządku. Podobnie jak chłodzące, biblioteczne zielenie klasycznego wnętrza kawiarni Bliklego (chyba trochę przeszarżowałam ze szczegółami, a rabin może i pali skręty, ale niekoniecznie przy Pink Pussy).

– To co ja mogę zrobić? I jeszcze… niepokoi mnie, że wciąż śni mi się dziecko, nie moje dziecko, które gubię, które gdzieś zaginęło, którego szukam. Śni mi się kobieta, którą nie jestem, choć potem na jawie nie wiem, czy aby na pewno nią nie jestem. Nie byłam… Wciąż czuję jakiś dygot, głód. Jakby brakowało mi jakiegoś elementu. Nie umiem się uspokoić.

Rabin przez chwilę nie odpowiadał, jakby w ogóle nie usłyszał tego histerycznego wyznania, i trwał nieporuszony, z niewidzącym wzrokiem utkwionym w witrynie.

– Idź za tym, co daje pewność – odrzekł wreszcie. – Za sercem. W tym tkwi tajemnica. Musisz iść drogą wolną od lęku. I być z tym, kto daje ci poczucie siły. Kiedyś ty szukałaś swojego dziecka, a teraz ono szuka ciebie. Pozwól mu się znaleźć.

Siedzieliśmy w milczeniu; ja zbierałam palcem niebieskie nasiona maku i tycie okruszki ciastek z talerzyka, a rebe pochłaniał kolejny zamówiony pączek. Czy pączki są w ogóle koszerne, nie smażą ich czasem na smalcu?

– I co to znaczy: „Pozwolić się znaleźć?”. Ale jak? Przecież cały czas to robię.

– Chciałabyś coś jeszcze wiedzieć, Zofio? – Zerknął na swój traperski zegarek.

– Nie, nie. Oczywiście kończymy. Rabin się spieszy…

– Nie. W ogóle się nie spieszę. Wcale. Po prostu chcę dać ci czas, bo wszystko już powiedziałem. Teraz to ty musisz znaleźć chwilę, aby tego posłuchać – powiedział tak, jakby doskonale wiedział, że zamiast skupić się na tym, co mówił, za moment drżącymi dłońmi chwycę pod stołem telefon i otworzę wiadomość od Rafaela. – Przemyśl to sobie i po prostu zadzwoń, jak poczujesz potrzebę, OK? Masz mój numer.

– OK.

– Na razie jestem na miejscu. – Sięgnął po portfel, by mimo moich protestów uregulować rachunek. – I nie przejmuj się tak bardzo tym wszystkim. Życie to nie Golem ani inne nieme kino, he, he. Masz w nim coś do powiedzenia.

Znowu się zaśmiał, nienaturalnie głośno i zaraźliwie.

– Bardzo dziękuję. – Stałam na baczność, gdy wkładał sportową kurtkę.

– Nie ma za co. Aha, i mazel tow! Przyjdź jutro do synagogi na powitanie nowego roku.

– Jutro? – Znowu ciarki.

– Tak. Jutro. Po zachodzie słońca zaczyna się Rosz Haszana. Marta ci powie, co i jak.

– Rosz Haszana, wiem, wiem. Obchodziłam w zeszłym roku, w Nowym Jorku.

Na wyrost celebracją nazywam zwykłą kolację z rosołem u Rafaela. Ale zaraz, przecież właśnie rok temu w czasie Rosz Haszana błądziłam po Borough Park, wzywając na próżno rabina.

– O widzisz, ja też byłem wtedy w Nowym Jorku. Byliśmy blisko! – wykrzyknął, jakby czytał w moich myślach. – W takim razie w tym roku obchodzimy w Warszawie. Mam nadzieję, że wspólnie.

– Dziękuję, naprawdę. Postaram się być. – Pożegnałam się silnym uściskiem dłoni, ze wzbierającą słabością w środku.

Opadłam oszołomiona na krzesło. Skąd tyle zapętleń i koincydencji? Czy to ja nakładam na rzeczywistość sensy, czy to ona mi je podpowiada? To, co powiedział rabin, było równie fascynujące co niepokojące. A jednocześnie przecież nie było dla mnie niczym nowym w moim ciągłym szukaniu racjonalnego potwierdzenia na wszytko, bo znakom nie umiałam w pełni wierzyć. Dlatego silniejsza od metafizyki była znowu fizyka, a w zasadzie chemia, która nie pozwalała mi zapomnieć o Rafaelu. Choć przecież moja iluzja z nim nie trwała nawet roku, choć miała być wszystkim, miała być początkiem nowego świata. Zupełnie jak z pierwszym człowiekiem i iluzją życia w Edenie, gdy Bóg stwarzał świat, czego rocznicę mamy świętować już jutro.