Rewolucja w 3D

Edward Kabiesz

publikacja 07.01.2010 16:12

"Avatar" to film, w którym nie odróżnimy rzeczywistości wirtualnej od realności. Jednak zdumiewające efekty specjalne nie potrafią przesłonić scenariuszowych mielizn i nachalności ekologicznej propagandy.

Rewolucja w 3D Imperial CinePix/GN W filmie trudno odróżnić świat realny od wykreowanego za pomocą najnowocześniejszej techniki komputerowej.

We wcześniejszych filmach technika wykorzystująca 3D, jak ostatnio chociażby w „Opowieści wigilijnej” Roberta Zemeckisa, była tylko pewnym urozmaiceniem. Rewolucja w „Avatarze” polega na tym, że prawie trzygodzinny film fabularny został w całości zrealizowany w trójwymiarze. A nie była to sprawa łatwa, o czym świadczy fakt, że zdjęcia do filmu zakończono dwa lata przed premierą.

W filmie Camerona cały czas znajdujemy się w samym centrum wydarzeń, trudno tu nawet mówić o dalekich planach, bo każdy szczegół, nawet najdrobniejszy, widoczny jest doskonale. Wydaje się, że oglądając np. pilotów na pokładzie helikoptera, znajdujemy się w jego wnętrzu, widząc to, co oni, patrząc na świat ich oczyma. Podobnie jest z wykreowanymi w filmie obrazami dzikiej przyrody Pandory. Siedząc w fotelu kinowym, przemierzamy i pokonujemy z bohaterami różnorakie przeszkody w dżungli, reagując gwałtownie na czające się gdzieś za nami niebezpieczeństwo.

Jednak największe wrażenie wywołują stworzone komputerowo postaci rdzennych mieszkańców Pandory. Przypominają grających je aktorów, ale ich oczy są dwa razy większe od ludzkich, mają też dłuższe szyje i inne sylwetki. To, że są tak realistyczne, było możliwe dzięki specjalnej technice. Aktorzy mieli na głowach specjalne nakrycia głowy, do których przytwierdzano minikamery skierowane na twarze. Dzięki temu zarejestrowano nawet najmniejsze drgania mięśni twarzy.

W 2154 roku na Pandorę, której środowisko częściowo przypomina ziemskie, z tym, że atmosfera zawiera zbyt mało tlenu, by mogli tu żyć ludzie, trafia Jake Sully. To eks-marine, sparaliżowany od pasa w dół. Naukowcy wyhodowali hybrydy, czyli ciała zwane avatarami, przystosowane do poruszania się w atmosferze planety. Ciałem hybryd można sterować za pomocą ludzkiego umysłu. Jake ma być jednym z tych, którzy dokonują transferu swego umysłu w avatara.

Potężny koncern wydobywa na Pandorze bezcenny dla przeżywającej kryzys energetyczny Ziemi minerał unobtainium. Kiedy okazuje się, że najbogatsze złoża minerału znajdują się na terenach zamieszkałych przez tubylców, zwanych Na’vi, którzy mimo presji nie chcą ich opuścić, szefowie koncernu decydują się na akcję militarną. Jake otrzymuje misję rozpoznania słabych punktów miejscowej społeczności, ale kiedy poznaje bliżej życie i obyczaje tubylców, nie chce dopuścić do wybuchu przemocy i zagłady mieszkańców wioski. Cameron pełną garścią czerpie z mitologii amerykańskiego kina. Nie ukrywa tego. Znajdziemy tu nawiązania zarówno do „Czasu Apokalipsy” i filmów opowiadających o wojnie wietnamskiej, jak i obrazów z wytwórni Disneya, wystarczy wymienić chociażby „Pocahontas”.

Dodajmy do tego amerykański western w swojej ekologicznej odmianie w rodzaju „Tańczącego z wilkami” i tych opisujących brutalne rozprawy z Indianami, a także filmy fantasy – jak „Władca pierścieni” czy „Gwiezdne wojny”. Nie wnosi tu nic nowego, tworząc banalną często kompilację znanych schematów. Film z pewnością spodoba się ekologom, szczególnie tym, którzy doszli do wniosku, że największym szkodnikiem na Ziemi jest człowiek. W związku z czym należałoby zlikwidować ziemską populację.

Ponieważ cała para poszła w olśniewającą stronę wizualną, zabrakło jej na dopracowanie scenariusza, na czym ucierpiała dramaturgia filmu. Film oglądałem w kinie IMAX, bo tylko chyba tam, gdzie w pełni można odebrać wizualne atrakcje, jakie serwują nam twórcy, da się go obejrzeć bez większego znużenia. Na zwykłym ekranie trudno byłoby na nim wytrwać do końca seansu.

Avatar, reż. James Cameron, wyk.: Sam Worthington, Zoë Saldana, Sigourney Weaver, Stephen Lang, USA 2009.