OJCIEC

Jarosław Gambal

publikacja 16.01.2003 11:33

(opowiadanie)

Noc. Do świtu jeszcze daleko. Przyniosłem już wodę z cysterny. Nie chcę, by ktokolwiek mnie widział. Nie mam sił znosić pogardliwych spojrzeń, gestów, okrzyków, splunięć. Chciałbym, żeby zapomnieli. Tak dawno nie wychodziłem z ruin mojego domu w dzień. Niech myślą, że oszalałem, odszedłem... Nie mam dokąd pójść i nikt mnie nie poprowadzi, nie podtrzyma. Nie mam celu. W ciągu trzech lat stałem się starcem ale nie odbieram szacunku należnego starcom. Syn nie wspiera mnie swoim ramieniem. Jestem jak samotny ptak na pustyni, jak chory na trąd. Zakrywają przede mną twarze.

Mówiłem do niego „mój lwie”. Patrzyłem jak rozkwitał i rósł – niemowlę, dziecko, młodzieniec. Serce przepełniało się tkliwością i dumą, gdy z każdym kolejnym rokiem stawał się odbiciem marzeń o idealnym synu. W nim spełniały się moje nadzieje i ambicje. Lubiłem słuchać jego uwag, prowadzić dyskusje o sprawach głębokich i ważnych – choćby tylko dla niego. W duszy wyżej ceniłem jego słowo, niż głos bliskich i przyjaciół. Mój lew, mój jedyny syn.

Ukradkiem przyglądałem się jego zabawom, gdy samotnie stwarzał z patyków i kamieni obraz królestwa. Prowadził wojny, ochraniał swoich poddanych, zawsze rozbudowywał i upiększał świątynię, nie swój pałac. Rządził sprawiedliwie. Mój lew.

Chciałem by zaszedł wyżej niż ja, by był naprawdę kimś. Widział moje starania, poświęcenie, oczekiwania. Doceniał moje wysiłki i odpowiadał na nie najlepiej jak potrafił. Kochający syn.

Pamiętam dzień jego pierwszego publicznego wystąpienia w synagodze. Bladość twarzy i następujące po niej falami wypieki, gdy rozedrganym głosem odczytywał publicznie świętą księgę. Patrzyłem z taką dumą. Tyle dni tłumaczyłem znaczenie świętych słów, uczyłem ich interpretacji. Jestem pewien, że znał je na pamięć. Nie zawiódł mnie. Mówił głośno, dobitnie podkreślał najważniejsze słowa, zawieszał głos, podnosił dłoń. Był jak prorok.

To prawda, byłem surowy. Wymagałem, by wszystko co robił, było doskonałe.

– „Jeśli chcesz do czegoś dojść, nie możesz pozwolić sobie na bylejakość ani w interesach, ani w wierze” – powtarzałem. Uczyłem wiary i wierności ideałom, uczyłem jak wchłaniać Słowo Boże i szanować je. Żyć nim.

Nigdy nie cierpieliśmy biedy. Handel rozwijał się doskonale już w rękach mojego ojca. Pan błogosławił mojemu domowi.

Żyliśmy na uboczu. Jeśli ktoś z mieszkańców miasteczka nie szukał wielkiego świata, to z pewnością świat nie szukał nas, ani do nas nie zaglądał. Wiele razy pojawiały się pogłoski o wyzwolicielu. Im bardziej Rzym kładł swoją zbrojną rękę na naszej ziemi, tym częściej rodziły się wśród ludu baśnie powstałe z tęsknoty.

Sam zasiewałem w nim tę nadzieję. Jak wszyscy wierni Żydzi, także i my oczekiwaliśmy Mesjasza i wierzyliśmy w jego nadejście. Pełnią swego młodego serca przyjmował opowieści, które w nim szczepiłem.

Tym razem to nie były baśnie. Na początku dochodziły do nas tylko pogłoski. Wszystkie dotyczyły jednego człowieka. Niezwykła nauka, cuda, uzdrowienia, wypędzanie złych duchów. Nikt nie wypowiadał jego imienia głośno. Mówiono – prorok, nauczyciel, cudotwórca. Tak jak Imię Najwyższego gasło ono na ustach tych, którzy o nim mówili.

W dniu, w którym Juda poprosił mnie o zgodę na opuszczenie domu i przyłączenie się do proroka, spełnił także moje ukryte pragnienia. Wiedział, że nie potrafiłbym nauczyć go niczego więcej. Świątynia była tak daleko, a my nie pochodziliśmy z pokolenia Lewiego. Droga na dwór królewski także była dla nas niedostępna. Zresztą, nie potrafiłem wyobrazić sobie mojego syna jako sługi królewskich dostojników.

Głęboko wierzyłem, że ten o którym tyle słyszymy jest wybranym, jedynym, oczekiwanym. Nasz naród znów mógł stać się wolny, niepokonany, wielki. Chciałem, by Juda podjął tę decyzję sam i on to zrobił. Czyż nie odczytywał zawsze pragnień mego serca? Czy nie odpowiadał z miłością na moją miłość do niego? Czy kiedykolwiek zawiódł moje zaufanie?

Mijały miesiące. Nieobecność syna zwielokrotniała moje pragnienie wieści o człowieku, do którego przyłączył się mój lew. Nie licząc się z pieniędzmi, z błahych powodów wysyłałem sługę do stolicy tylko po to, aby przywiózł mi jak najwięcej wiadomości o nauczycielu i jego apostołach – jak nazywał swoich najbliższych uczniów. Wśród nich był mój najukochańszy.

Czas płynął. Kolejne dni zamiast koić moją samotność pewnością, że oddałem dziecko w najlepsze ręce, budziły lęk. Nauczyciel wciąż działał cuda, ale nie jednoczył ludu. Zrobił sobie wrogów z kapłanów i uczonych w piśmie. Nie rozumiem dlaczego podważał najwyższe autorytety? W jego najbliższym otoczeniu byli ludzie wykształceni, przewidujący – jak mój syn – ale byli też prostacy i pospolici głupcy. Za dużo głupców. Czy z takimi ludźmi chciał odbudować Królestwo Izraela? Kilka spotkań z synem jeszcze pogłębiło mój niepokój. Może Juda to wyczuł. Próbował uspokajać moje obawy, chociaż nigdy nie wyraziłem ich słowami. Zawsze starał się tłumaczyć postępowanie mistrza.

Nie potrafiłem opanować strachu, wiele razy zrywałem się w środku nocy, duszony koszmarami. Czy pchnąłem jedyne dziecko w ręce szaleńca?

Kapłani i straż świątynna rozpoznali mojego syna. On obok swego nauczyciela był jeszcze bezpieczny, ja nie mógłbym tak o sobie powiedzieć. Zaczęły się szykany. Ci, którzy wcześniej najgłośniej krzyczeli o Mesjaszu, życzliwie przypomnieli stronnikom świątyni o moim istnieniu. Czym zgrzeszyłem przeciw Najwyższemu, że Jego słudzy wymierzali mi sprawiedliwość? Na szlaku, na którym nigdy nawet nie było słychać o rozbójnikach, przepadły dwie moje małe karawany z towarem; potem spłonął skład. Straciłem prawie wszystko. To był cud, że rozpętała się burza, deszcz ugasił pożar i ocalił dom. Rozgłaszano plotki, że to piorun wywołał ogień. Kłamcy! Gdyby nie burza, już wtedy zostałbym bez dachu nad głową. Nie wspomniałem Judzie o nieszczęściu ani słowem, ale ktoś mógł mu o tym opowiedzieć.

Wydarzenia tamtej paschy wracają do mnie każdej nocy na tysiące sposobów, gdy zmrok uciszy odgłosy miasta. Wracają za dnia, kiedy ukrywam się przed ludzkim wzrokiem. Wszystko przypomina mi o tym co się stało. Nie tylko znajomi, nawet obcy wiedzą kim jestem i do kogo należał ten dom, który się nie ostał, którego upadek był wielki. Jednak to nie oni są moją największą boleścią.

Próbowałem żyć, lecz już nie potrafię. Przywoływałem śmierć, błagałem o nią Najwyższego, ale wciąż żyję. Krótko przed świtem, zanim najbardziej gorliwi zaczynają pracę, jakaś dziewczyna przynosi mi zawiniątko z jedzeniem. Skąd wie, że tu jestem? Czy wie kim, a może czym jestem? Nie rozpalam ognia. Prawie się nie ruszam. Zjawia się zawsze w tym samym czasie, jak anioł przedświtu i podrzuca mi jedzenie. Ukrywa się jak ja – przed nimi i przede mną. Jak ja nie chce być widziana przez ludzi z miasteczka. Widywałem ją już wcześniej. Jest w tej grupie, która spotyka się w domu niedaleko w każdy dzień po szabacie. Nie wie, że ją obserwuję. Nie zauważa, jak patrzę na jej ręce, kiedy wkłada w wyłom zawiniątko.

Byłem u kresu. Zamiast śmierci ze starości, zgryzoty i wycieńczenia Najwyższy przysyła mi tę dziewczynę. Dlaczego, gdy sięgam po węzełek, wstrząsa mną bezgłośny szloch, którego nie umiem opanować? Moje łzy wsiąkają w piasek. Panie wybacz mi... Przebacz mi synku...