Zaduszkowe refleksje

Ryszard Czajkowski

publikacja 05.06.2009 12:32

Jestem przekonany, że dla mieszkającego w namiocie koczownika pałac Potala musi być dziełem bogów i stąd może przekonanie, że dalajlamowie to żywi bogowie. Dla Tybetańczyków bardziej świętym niż Potala miejscem jest tak zwana katedra Lhaska Dżokang. Uczestniczyłem w kilku ceremoniach i miałem niezapomnianą przygodę.

Zaduszkowe refleksje fot. Ryszard Czajkowski

W zaduszny dzień, razem z rodziną, odwiedzałem powązkowskie groby. Te rodzinne ale i te na których tradycja rodzinna nakazuje zapalić świeczki.

Rano przyleciałem na Okęcie z Bagdadu, po kilkumiesięcznej azjatyckiej podróży. Dlatego silniej niż zwykle odczuwałem zimno. Mimo ciepłego ubrania, chłód i wilgoć, siąpiącego tego dnia deszczu, przenikały mnie głęboko, chyba do samej duszy, tworząc razem z otoczeniem, nastrój sprzyjający zwykle omijanym rozważaniom.

Szedłem na końcu rodziny i wspomnienia z ostatniej podróży mieszały mi się z tymi związanymi z chwilą obecną i tak doszedłem do porównań obrzędów związanych z pochówkiem bliskich w odległych egzotycznych krajach i u nas.

Pierwszym krajem w mojej ostatniej podróży była Mongolia w której w zasadzie brak cmentarzy. Nikt z miejscowych, szczególnie tych którzy znają europejskie zwyczaje, nie chce nawet na ten temat rozmawiać. Nie był to mój pierwszy pobyt w Mongolii i sprawa ta fascynuje mnie od dłuższego czasu. Wiem, że człowiek mieszkający w jurcie, który ma umrzeć, odchodzi w step i tam umiera w samotności. Sam musi podjąć decyzję o odejściu, jest to wyłącznie jego sprawa. Jeżeli się pomyli to nie może nawet wrócić do swojej jurty, za to w każdej innej przyjmą go bez pytań. Gdy opowiadam o tym w kręgu ludzi wywodzących się z kultury europejskiej, chrześcijańskiej, to z reguły uważają ten zwyczaj jako okrutny. Ja chyba jestem pełen podziwu dla człowieka podejmującego tą ostateczną decyzję i chwilami wydaje mi się ten zwyczaj wspaniałym.

Chciałbym samemu móc kierować swoim życiem i sam odpowiadać za swoje czyny i w tej filozofii świadome podejmowanie takiej ostatecznej decyzji fascynuje mnie. Oczywiście nie jestem pewny jak bym się w takiej sytuacji zachował. Moja fascynacja wynika na pewno z wątpliwości. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla bliskich umierającego ten zwyczaj, przynajmniej w naszych kręgach kulturowych, byłby nie do przyjęcia. Praktycznie taki pochówek jest możliwy tylko na rozległych stepach Mongolii, pełnych zwierząt i drapieżnych ptaków. Tylko w tym przypadku wiadomo, że wkrótce nie zostanie po umierającym nawet ślad.

Trudno powiedzieć skąd ten zwyczaj pochodzi. Nie jest on typowy dla buddyzmu, czy panującej w Mongolii jego odmiany - Lamaizmu. Myślę że są to wpływy przedbuddyjskich religii Bonu. Z drugiej jednak strony lamaizm nie pozwala nawet poruszyć ziemi, tym bardziej jej uprawiać i pewnie dlatego nie można też robić ziemnych grobów. Tradycyjne mongolskie buty mają zadarte nosy by nawet przypadkiem nie poruszyć ziemi. Można jednak spotkać w stepie tajemnicze kamienne kręgi, które mogą być śladami grobów wielkich przywódców jeszcze z czasów mongolskiej wyprawy na Europę, w XIII-tym wieku.

Kilka tygodni później byłem w Sien, mieście które przez kilkanaście wieków było stolicą cesarstwa Chińskiego. Miasto to słynne jest z odkrytych w latach siedemdziesiątych tak zwanych przycmentarzy w których pochowana jest cała cesarska armia z ceramiki będąca wierna kopia tej prawdziwej armii. Ceramiczni rycerze podobno mają przedstawiać konkretne postacie.

W tym pięknym i wielkim mieście byłem świadkiem innego zwyczaju. Konającego wyniesiono z jego łóżkiem na ulicę i pokazywano mu otoczenie. "Popatrz na drzewo, na jego listki, na chmury, na zatłoczoną ulicę, samochody, a tu pomiędzy tymi wysokimi budynkami zachodzi słońce, ma akurat nieoczekiwane fioletowe zabarwienie, widzisz - idą długonosi" (bo tak w Chinach nazywa się ludzi białej rasy). Najbliżsi chcą konającemu dać jak najwięcej wrażeń na tą, być może długą i nieznaną podróż. Chcą by konający dobrze zapamiętał swoje otoczenie i świat z którego odchodzi. Nie jest to zwyczaj smutny, raczej tylko poważny, może podniosły. Może dzięki temu zwyczajowi każdy Chińczyk wie, że śmierć jest kolejnym etapem życia i wszyscy, zarówno ten który odchodzi, jak i ci co pozostają muszą również ten etap przeżyć godnie.

Pamiętam swoje wzruszenie w momencie gdy zastanawiałem się nad tak pomyślaną chwilą odchodzenia. Wydaje się że moment taki - rozmowa z konającym przybliża go bardzo do odprowadzającej go rodziny. Dając odchodzącemu te ostatnie informacje, czy dostarczając mu ostatnich wrażeń, myślimy również o tej ostatniej swojej chwili i być może, że to jest nauka odchodzenia. Kiedyś, gdy przed uczestnikami takiej ceremonii stanie problemem konieczności odejścia z tego świata, będą do niego lepiej przygotowani i z nim pogodzeni.

W Chinach człowieka chowa się w ziemi i to najlepiej tam gdzie żył i pracował. Grób rolnika musi znajdować się na polu które uprawiał. Groby spotyka się nawet na małych poletkach. Miejsca pochówku otoczone są czcią i nie wolno ich ruszać, a ozdobione są zawsze białymi wstążkami. Nie przerażająca i smutna czerń, a uspakajająca biel jest kolorem żałoby. W rejonach o wielkiej gęstości zaludnienia tradycja taka staje się kłopotliwa. Władze myślą o przeniesieniu tych rozproszonych grobów na cmentarze, ale boją się tego nakazać.

Przypuszczam, że zwyczaj opowiadania konającemu o świecie wywodzi się jeszcze z konfucjanizmu. W Chinach koegzystuje wiele religii i prawdopodobnie przejmują od siebie wiele zwyczajów i tradycji. Wydaje się też, że nie występują tu konflikty pomiędzy różnymi religiami. Katoliccy misjonarze, którzy do Chin trafili już w XVI wieku, nie mogli skarżyć się na nietolerancję, co najwyżej na brak zainteresowania. Przykładem może być tu jezuita Matteo Ricci, który w 1583r. uzyskał pozwolenie na pobyt w Chinach i próbował nauczać nawet bardzo wysoko w hierarchii władzy postawione osoby.

W tamtej podróży moim celem był Tybet. Wtedy jaszcze był to najmniej poznany i przez to najbardziej tajemniczy zakątek świata. Nie byłem pewny, czy tam dotrę. Miałem tylko Chińską wizę tranzytową, udawało mi się ją przedłużać, ale zawsze tylko o dziesięć dni. Na podróżowanie po Chinach, poza kilkoma większymi miastami, potrzebne były wtedy jeszcze specjalne pozwolenia, a Tybet był szczególnie chroniony.

Lokalne władze w Siningu, a więc już u progu Cinghajsko Tybetańskiego plato, dały nam pozwolenie na przejechanie Tybetu. I tak, poprzez Golmud, wraz z kolegami dotarłem do Lhasy, legendarnej stolicy Tybetu i pałacu Dalajlamów - Potali. W czasie drogi z Golmud do Lhasy spotykałem koczowników mieszkających w namiotach i w tradycyjnej odzieży stosowanej niezmiennie od setek lat, myślę że od czasu początków Lhasy i Potali sięgających połowy siódmego wieku, czyli od czasów króla Srong Bcan Sagm Po którego żony sprowadziły do Tybetu buddyzm z Indii i Nepalu. Wielkość i potęga Potali zrobiła na mnie wielkie wrażenie, chyba nawet większe niż spodziewałem się na podstawie napotkanych w literaturze opisów.

Jestem przekonany, że dla mieszkaącego w namiocie koczownika pałac Potala musi być dziełem bogów i stąd może przekonanie, że dalajlamowie to żywi bogowie. Dla Tybetańczyków bardziej świętym niż Potala miejscem jest tak zwana katedra Lhaska Dżokang. Uczestniczyłem w kilku ceremoniach i miałem niezapomnianą przygodę. Gdy przestałem fotografować i już spokojnie rozejrzałem się w koło siebie, ludzie wciągnęli mnie do uczestnictwa w ceremonii, oblali mi głowę bardzo tłustym mlekiem, wytłumaczyli jak mam postępować i chociaż teraz wydaje mi się to banalne - to wtedy odczuwałem nastrój tej świątyni, ceremonii, a może również uczucie zespolenia z innymi jej uczestnikami. Cały czas wiedziałem, że jestem profanem, ale pamiętam jak wielkim było to dla mnie przeżyciem. Nie wiem czy należy tak postępować, ale wydaje mi się, że sprawiłem przyjemność tybetańskim pątnikom, którym chyba zależało na moim uczestnictwie w tej ceremonii.

Chociaż w Tybecie panuje ta sama religia co w Mongolii to jednak zwyczaj pogrzebowy jest zupełnie inny. Przed wschodem słońca wynosi się umarłych z miasta na wysoką skałę. Tam zawodowcy tną zwłoki i rzucają sępom. Bardzo złych ludzi można oddać na pożarcie psom. Zwyczaj ten szokuje wszystkich Europejczyków. Właściwie nie wiem czy obowiązuje on tylko w miastach i wielkich klasztorach, czy postępują tak również koczownicy. Miejscowi nie chcą by turyści robili sobie z tej ceremonii widowisko. Coraz niechętniej zezwalają na udział w tych obrzędach, robienie zdjęć jest zakazane. Przyznam się że źle przeżyłem tamten poranek, trudno być widzem w takich ceremoniach, które trudno pojąć. Oczywiście jestem przekonany, że to też pozostałości przedbuddyjskich religii Bonu.

Z Tybetu, poprzez przełęcze, z których najwyższa sięgała 5473m., a więc jest wyżej położona niż najwyższy szczyt Europy Mt.Blank, dotarłem do Nepalu i jego stolicy Katmandu. Tu zwyczaje są już bardziej nam znane. Widziałem kremację matki kilkupokoleniowej rodziny. Ceremonia odbywała się nad rzeką Bagmati. Kierował nią najstarszy syn zmarłej i chyba też nie była to jakaś tragedia, a po prostu zmieniała się forma życia. Rodzina towarzyszyła kremacji przez cały czas. Patrząc z boku, tak byśmy nie widzieli płonącego stosu, możnaby pomyśleć, że to piknik. W obrębie hinduistycznych religii nieuniknione przemiany jakim ludzie podlegają traktowane są z większą niż w kręgu europejskich religii wyrozumiałością. Ludzie są chyba lepiej przygotowani nie tylko do zmian fizycznych, a również do życiowych niepowodzeń.

I już ostatnia ceremonia pogrzebowa. Widziałem ją w Benares nad słynną świętą rzeką - Gangą (Ganges). Tu również zwłoki są spalane, ale robione to jest instytucjonalnie. Wszystkie zwłoki z miasta zostają przed wschodem słońca przyniesione nad rzekę na drewnianych narach. Zanurzane w wodzie i następnie układane na stosach, a popiół rozsypuje się po rzece.

Ceremonie te prowadzone są przez specjalną grupę ludzi tak zwanych niedotykalnych. Wprawdzie oficjalnie w Indiach nie ma podziału na kasty, ale w tym przypadku to myślę że przynajmniej ta najbiedniejsza kasta dalej istnieje.

Chciałem się z państwem podzielić taką dziwną refleksją z podróży powstałą na użytek chwili. Nie chciałem mej relacji obciążać książkową wiedzą. Spróbowałem wszystko przedstawić tylko tak jak to widziałem.

Świat ulega urbanizacji i unifikacji. Wielką w tym rolę grają środki masowego przekazu. Za kilka, lub kilkanaście lat nikt już wielu z tych zwyczajów nie będzie mógł spotkać. Nie chcę oceniać opisywanych zjawisk, ale jest mi żal, że giną zwyczaje, które pozwalają nam na wiele zjawisk spojrzeć w zupełnie nowy sposób. Muszę przyznać, że świat mnie zadziwia, zaskakuje i w swoich podróżach zwracam wielką uwagę na różnice i podobieństwa nie tylko w materialnej warstwie życia, a również, a może nawet bardziej interesują mnie różnice w psychicznej strefie, trudniej dostępnej ale fascynującej. Chwilami wydaje mi się, że zaczynam rozumieć na czym polegają te różnice, wydaje mi się że rozumiem życiowe motywacje ludzi z nawet bardzo egzotycznych kultur. Wydaje mi się, że mogę wiązać z sobą odległe kulturowo zjawiska. Czasami próbuję o tym mówić, ale opisać jest mi bardzo trudno, może dlatego chciałem spróbować.

O Autorze:
Ryszard Czajkowski - dziennikarz, autor ponad 100 programów podróżniczych, kilkudziesięciu filmów, artykułów i książek, członek The Explorers Club, polarnik, geofizyk, a przede wszystkim obieżyświat "z powołania".