Kościół po wietnamsku

Tekst: Jacek Dziedzina, zdjęcia: Romek Koszowski

publikacja 19.05.2010 08:59

Jesteśmy jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówią o sobie wietnamscy katolicy

Brzmi to trochę przesadnie w kraju kościołów wypełnionych ludźmi i rosnącej szybko liczbie nowych wyznawców. Miesięczny pobyt w Wietnamie pozwolił nam jednak zrozumieć, że nie jest to twierdzenie na wyrost.

Kościół po wietnamsku   Pola ryżowe zdominowały krajobraz Wietnamu E-maile kontrolowane

Znudzony urzędnik imigracyjny na lotnisku w Hanoi wbija kolejną pieczątkę ze zgodą na przekroczenie granicy. Oddaje paszport, droga wolna. Tylko dlaczego akurat po obsłużeniu mnie wychodzi ze swojej kabiny i rozmawia przez telefon? Spodziewałem się „obstawy” przez cały pobyt w Wietnamie, więc pewnie dzwoni z raportem, że już jesteśmy… Spokojnie, po prostu wśród pasażerów rosyjskich linii Aerofłot, którymi właśnie przylecieliśmy z Moskwy, byłem ostatni w kolejce, więc nareszcie ma czas, żeby zadzwonić i rozprostować kości.

Śmieję się w duchu z własnej podejrzliwości. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak blisko dwumiesięczną korespondencję z Wietnamczykami, którzy obiecali nam pomoc na miejscu: „Nie mogę teraz pisać wszystkiego, e-maile są kontrolowane”; „Proszę uważać z tym adresem”; „Pod żadnym pozorem nie jedźcie do tej wioski i nie spotykajcie się z tym biskupem, kłopoty są pewne"; „Załatwię wam zaufanego taksówkarza, zawiezie was, gdzie zechcecie”; „Chętnie się z panami spotkam, ale musimy uważać, bo działam tutaj w ukryciu”. Droga do Wietnamu przez Moskwę i właśnie rosyjskimi liniami, cho niezbyt komfortowa, jest jednak najlepszą z dostępnych opcji z powodów historycznych. To z Moskwy ojciec zjednoczonego Wietnamu, Ho Chi Minh, sprowadził do kraju ustrój socjalistyczny. Poza tym władze rosyjskich linii lotniczych chyba nie zauważyły, że Związek Radziecki rozpadł się dwie dekady temu, bo do tej pory nie zmieniły strojów stewardess, które na rękawach nadal noszą stare logo z sowieckimi symbolami sierpa i młota. Nawet jeśli jeszcze pięć lat temu widziałem w Rosji świeże kwiaty pod pomnikami Lenina i portrety Stalina za przednią szybą starych kamazów, to i tak sowieckie mundurki obsługi Aerofłota robią wrażenie. Tym bardziej że załoga nie zmieniła się chyba od czasów Andropowa. Jest w tym jednak jakaś mądrość: mniejszy szok po wjeździe do Wietnamu. Łatwiej przyzwyczaić się do wszechobecnej czerwieni na plakatach, świętujących 80 lat przyjaźni z Wielkim Bratem, kobiet na traktorach i uśmiechniętych portretów wujka Ho, jak zwykło się tutaj nazywać pierwszego lidera wietnamskich komunistów.

Kościół po wietnamsku   Dzieła Wujka Ho, Obamy i „Rok 1984” Orwella (!) na jednej półce w księgarni Albo mąż, albo państwo

Tyle tylko, że tutaj to nie żadne nieposprzątane relikty przeszłości. – Mam pełne zaufanie do naszej Partii – Hien, studentka z Hanoi, dużo i chętnie opowiada o polityce. Siedzimy na ławce nad Jeziorem Hoan Kiem (Odzyskanego Miecza) w samym centrum stolicy, popularnym miejscu ślubnych sesji zdjęciowych i porannych ćwiczeń tai chi. Hien wyrosła ni stąd, ni zowąd i zapytała, czy może się przysiąść. – Myślę, że dla dobra kraju, dla jego stabilności lepiej jest, kiedy rządzi jedna partia – mówi chyba całkiem serio. Studiuje historię, chciałaby uczyć w szkole. Państwo dotuje edukację przyszłych nauczycieli i policjantów, więc o pieniądze na razie nie musi się martwić. Po studiach raczej też nie zostanie bez środków do życia. Nauczyciele w Wietnamie są w cenie. O dziwo, ci uczący na wsi zarabiają więcej od tych z miasta: prawie 8 mln dongów wietnamskich, czyli ok. 400 dolarów miesięcznie. Nauczyciele miejscy – o połowę mniej. Hien tłumaczy, że władze chcą w ten sposób zachęcić nauczycieli do pracy na prowincji, a ci z miasta i tak mają możliwość dorobienia sobie w innym fachu. – A ty jaki masz zawód? – pyta. Odpowiadam wymijająco. – A jak podróżujesz, to też pracujesz? – mam wrażenie, że miła dziewczyna zdradza się kolejnymi pytaniami. I chyba czuje się coraz mniej pewnie, kiedy to ja zaczynam narzucać kierunek rozmowy.

Kościół po wietnamsku   Strażnik pod mauzoleum Ho Chi Minha – A gdybyś miała wybrać między lojalnością wobec państwa a lojalnością wobec męża? – pytam i widzę nerwowy uśmiech i dyskretne spojrzenie w bok. – Wybrałabym państwo – mówi spokojnym głosem. – A gdyby to państwo niesłusznie oskarżyło twojego męża i wsadziło go do więzienia za przekonania? – wyraźnie znęcam się nad studentką. Nie odpowiada już jak z automatu. – Wybrałabym lojalność wobec państwa – mam chyba tragiczną minę, bo zaraz dodaje: – Ale gdybym ufała mężowi, to poprosiłabym władze o uwolnienie go. Przepraszam na chwilę, żeby odebrać telefon. W tym czasie kątem oka widzę, że Hien już bez krępacji rozgląda się nerwowo w jednym tylko kierunku, wyraźnie kogoś szukają3c, chociaż mówiła, że na nikogo nie czeka.

Kościół po wietnamsku   Katedra św. Józefa w Hanoi 30 lat do święceń

Ruch uliczny w Hanoi powinien znaleźć się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Podobnego chaosu i szaleństwa, w którym jednak jest metoda i nikomu nie dzieje się krzywda, nie widziałem nawet na Bliskim Wschodzie. Niekończący się sznur motocykli, wiozących zarówno dwumetrowe szafy, miotającego się na wszystkie strony związanego wieprzka, jak i spragnionych wrażeń turystów, porusza się według prostej zasady: kierowca nie zastanawia się, czy można, tylko czy trzeba. W ten sposób łatwiej zrozumieć motocyklistów jadących pod prąd lub po chodniku między przenośnymi barami i plastikowymi krzesełkami. Jedno z najbardziej ruchliwych skrzyżowań, w samym sercu starego miasta, znajduje się tuż przy placu, na którym stoi katolicka katedra św. Józefa, zbudowana jeszcze w czasach, gdy Wietnam był francuską kolonią.

Jest środek tygodnia, ale w świątyni co chwilę skrzypią drewniane ławki od siadających lub wychodzących wiernych. Większość to młodzi. Ksiądz Antoni, proboszcz katedry: – Tylko w tej parafii mamy około 100 chrztów dorosłych rocznie, a w całym Hanoi do 300 osób pragnie przyjąć chrzest – dziwi się mojej minie niedowiarka. – Ludzie przychodzą tutaj, słyszą słowo Boże na zewnątrz przez głośniki lub wchodzą do środka na liturgię, widzą życie swoich sąsiadów chrześciian i pragną stać się jednymi z nich – tłumaczy powody tak licznych nawróceń. W całym Wietnamie około 40 tys. dorosłych rocznie – jak podają ludzie związani z tutejszym episkopatem – zostaje uczniami Chrystusa. W Hanoi seminarium duchowne podzielone jest na dwa budynki, z powodu wielu chętnych. W jednym studiuje 168, a w drugim ok. 150 kleryków.– Powołań nie brakuje, tylko państwo ogranicza nas limitami przyjęć do seminarium – tłumaczy ks. Antoni. Klerycy w Hanoi pochodzą jednak również z innych diecezji, gdzie albo nie ma seminarium, albo limity nie pozwoliły im rozpocząć formacji kapłańskiej. Od 1954 roku, kiedy na Północy komuniści przejęli władzę, wypędzając francuskich kolonizatorów, aż do roku 1989 nie mogło działać legalnie żadne seminarium. Ewentualnie funkcjonowały pojedyncze placówki z limitami przyjęć, na przykład co 6 lat. Przyszli księża kształcili się w podziemiu. Tak jak jeden z biskupów w północnej części Wietnamu.

Kościół po wietnamsku   Życie ulicy w centrum miasta Spotykamy się późnym wieczorem. Prosi, by nie ujawniać jego nazwiska. – Chociaż właściwie oni i tak wiedzą, że panowie są u mnie – mówi spokojnie. – Jesteśmy stale inwigilowani, wiedzą, co robimy, gdzie wychodzimy, z kim się spotykamy – wylicza. – Ale ja się nie boję – zawiesza głos. – Przecież 30 lat czekałem na święcenia kapłańskie – mówi z błyskiem weterana w oczach. Formację kapłańską zaczął w 1958, ale już rok później musiał wrócić do domu. To i tak nic w porównaniu z większością jego kolegów, którzy za samą chęć wstąpienia do seminarium lądowali w obozach koncentracyjnych. Obecny biskup dopiero w latach 90. mógł przyjąć święcenia. Dzisiaj kolejne seminaria są otwierane, ale dokuczają sztuczne limity: od 7 do 10 osób rocznie, w zależności od diecezji. Ciągle więc studiują po kryjomu lub za granicą i tam przyjmują święcenia.

Kościół po wietnamsku   Życie ulicy w centrum miasta Buldożery w klasztorze

Przy katedrze i seminarium stoi budynek zabrany Kościołowi. Teraz działa tam państwowa szkoła podstawowa. Kwestie własności są jednym z głównych pól konfliktu na linii państwo–Kościół. Niedaleko katedry w małym parku stoi budynek, w którym do lat 50. mieściła się nuncjatura apostolska. Komuniści przejęli go wraz z zerwaniem stosunków dyplomatycznych z Watykanem, które do dziś nie zostały odnowione. To właśnie zwrotu budynku dawnej nuncjatury domagali się 2 lata temu katolicy w czasie pokojowej demonstracji i czuwania modlitewnego. Było to największe publiczne wystąpienie katolików od kilkudziesięciu lat. Skończyło się interwencją policji i pobiciami. – Studenci biorący udział w tej demonstracji zostali spisani i mają wystawioną złą opinię moralną na uczelni – mówi nam jedna z uczestniczek tamtych wydarzeń. Jest sobota, dziewczyna właśnie wyszła z wypełnionej po brzegi katedry, gdzie skończyła się wieczorna Msza św. Średnia wieku uczestników – 25 lat

I niekończące się kolejki do konfesjonałów. – Media cały czas nas atakują i oczerniają, a my nie mamy możliwości bronić się – mówi. Katolicy w Wietnamie faktycznie nie mogą posiadać swojej prasy, radia czy telewizji. Na południu kraju działa tylko podporządkowana całkowicie władzom gazeta „Katolik i Naród”, tworzona przez garstkę „katolików-patriotów”, wykorzystywanych propagandowo w atakach na biskupów.

Kościół po wietnamsku   Życie ulicy w centrum miasta Katolicy nie mogą również prowadzić szkół, z wyjątkiem podstawówek, ani szpitali, nie są dopuszczani do pracy w administracji publicznej i w policji. – Przecież my nie chcemy robić żadnej rewolucji, tylko modlimy się o wolność dla Wietnamu – ciągnie temat studentka. – Modlimy się też za komunistów, w naszych sercach nie ma nienawiści – dodaje od razu. – Ja się przyznaję, że właściwie nie wiem nic o naszych politykach. Wiem wszystko o Baracku Obamie, a nie mam nawet pojęcia, jak się nazywa premier Wietnamu! – mówi z rozbrajającą szczerością. – Władze często mówią, że zabierają jakiś teren kościelny, bo to jest potrzebne dla dobra wspólnego. W porządku, jeśli to ma być szpital czy szkoła. Ale jeśli zabiera się Kościołowi budynek i organizuje w nim hotel lub dom rozrywki, to o jakim dobru wspólnym mówimy – pyta retorycznie.

Z punktu widzenia leninowskiej ideologii, obowiązującej w tej kwestii w Wietnamie, sprawa jest prosta: nie ma własności prywatnej, bo każdym skrawkiem ziemi i każdą nieruchomością w imieniu ludu zarządza państwo i jeśli uzna, że należy zmienić przeznaczenie terenu, to postępuje jak prawny właściciel. Według tej logiki m.in. trwa wyburzanie dawnego Kolegium Papieskiego w Dalat w środowym Wietnamie. W jego miejscu ma powstać nowoczesny kompleks rozrywkowy. Buldożery rozjechały również klasztory w Thien An, Vinh Long, Long Xuyen i Nha Trang. Z nakazem oddania praktycznie za bezcen domów i ziemi władze zwróciły się w tym roku do parafan z Con Dau, na przedmieściach Da Nang w środkowym Wietnamie. Opuszczenia domu zażądano również od sióstr Miłośniczek Krzyża Świętego w Sajgonie. Udało nam się dotrzeć do nich. Odmówiły poddania się decyzji władz. Teraz czekają na ciąg dalszy. Z powodu tej samej logiki problemy od lat mają redemptoryści z parafi Tai Ha w Hanoi.

Kościół po wietnamsku   Codzienna adoracja pod katedrą w Sajgonie Parafa „reakcjonistów”

Ojciec Peter Nguyen Van Khai kilkakrotnie zapewnia mnie w SMS-ach: „Nie bójcie się, Bóg jest z nami, my się też nie boimy”. To w odpowiedzi na moje obawy, czy rzeczywiście swoją wizytą nie ściągniemy dodatkowych kłopotów na parafę redemptorystów. Nie chodzi przecież o nas. My wrócimy do Polski, oni zostaną na miejscu. Parafa Tai Ha to dzisiaj chyba najbardziej znane środowisko katolików w Wietnamie. I jedno z najbardziej podpadających władzom.

Kościół po wietnamsku   Tajna Msza w domu w górskiej wiosce Hmongów w północnym Wietnamie Na umówione spotkanie przyjeżdżamy taksówką, ale nie podajemy dokładnego adresu, każemy kierowcy zatrzymać się kilkaset metrów dalej. – Oni i tak wiedzą, że tu jesteście – o. Peter śmieje się, jak z dobrego dowcipu, pokazując umieszczone za słupem policyjne kamery. W gablocie parafialnej ze zdumieniem oglądamy znane już zdjęcia pobitych parafian z miejscowości Dong Chiem, gdzie w styczniu tego roku policja i wojsko, na rozkaz władz centralnych, zniszczyły krzyż na wzgórzu cmentarnym. Polała się krew, choć na szczęście nikt nie zginął. Tutejsi redemptoryści i ich parafianie jeździli tam ze wsparciem. Również zostali pobici. W Tai Ha na wieczornej Mszy w środku tygodnia kościół jest wypełniony młodymi ludźmi. To i tak fenomen, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że ok. 60 proc. społeczeństwa Wietnamu to osoby poniżej 35. roku życia. W niedzielę odprawia się tutaj 8 Mszy, na każdej z nich jest ok. 2 tys. wiernych. W budynku, jednym z niewielu, który komuniści zostawili na razie redemptorystom, czeka już kilku zaufanych ludzi. Quan, adwokat związany z parafią, studiował m.in. w Stanach Zjednoczonych. Za krytyczne wobec komunistów wystąpienia w Europie po powrocie do Wietnamu cofnięto mu paszport. Spędził też trochę czasu w więzieniu. – Przyzwyczaiłem się, że co jakiś czas jestem pod ściślejszą kontrolą, nieraz muszę kombinować, jak wyjść z domu niepostrzeżenie – mówi ze śmiechem. Wszyscy w tej ekipie mówią dość pogodnie o wszelkich przejawach dyskryminacji lub prześladowań. Także siedzący z nami brat Antoni Nguyen Van Tang (co drugi Wietnamczyk ma na nazwisko Nguyen, od dynastii królewskiej Nguyenów), którego zdjęcia obiegły cały świat po tym, jak został pobity za próbę dotarcia do wspomnianego Dong Chiem, przytakuje wszystkiemu z pogodnym uśmiechem.

Większość terenów parafii Tai Ha została przejęta przez państwo. Tutaj też miały miejsce wielkie demonstracje, kiedy władze nielegalnie zabierały kolejne skrawki ziemi, tym razem pod plany utworzenia parku. W 2008 r. kilku parafan w pokazowym procesie zostało skazanych na więzienie za udział w „antyrządowych wystąpieniach”. Tysiące ludzi ze świecami modliło się o ich uwolnienie. Redemptoryści zostali oskarżeni o „próbę obalenia rządu”. Od tamtego czasu parafa jest pod stałą obserwacją. Wietnamczycy pokazują nam zabrane z Dong Chiem fragmenty wysadzonego krzyża i butelki z gazami łzawiącymi, których użyła policja przeciwko protestującym tam parafanom. Na butelce wyraźny napis: Wyprodukowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Adwokat prosi o mój adres e-mailowy. Piszę na kartce, w tym czasie czuję, że wokół atmosfera staje się bardziej nerwowa, ktoś podchodzi do adwokata i przekazuje jakąś informację. Ten targa natychmiast kartkę, na której właśnie napisałem swój adres e-mailowy, kawałki umieszcza nerwowo w tylnej kieszeni i daje do zrozumienia, że powinniśmy już iść. – Skontaktujemy się później – rzuca coraz bardziej spocony. Udaje mi się jeszcze zapisać jego adres.

Kościół po wietnamsku   Redemptorysta z Hanoi ze zdjęciami, na których on i dziennikarz leżą pobici przez policję w Dong Chiem Krzyż wysadzony

Do Dong Chiem przyjeżdżamy dopiero pod koniec naszego pobytu w Wietnamie. Nasi przyjaciele z Hanoi jadą z nami najpierw do parafii w sąsiedniej wiosce. Codziennie na Mszy jest ok. 600 osób, parafa liczy 2500, wszyscy praktykujący. Przesiadamy się do samochodu z zaciemnionymi szybami. Omiamy dużą kupę kamieni, ustawionych po ostatnich krwawych wydarzeniach, by utrudnić dostęp do wioski. Jedyny mostek prowadzący do Dong Chiem od styczniowych wydarzeń był pilnie strzeżony przez tajną policję. Dziś wygląda na przejezdny. Proboszcz parafii: – Dotąd nie było żadnych wątpliwości co do własności tej góry, od 200 lat była w rękach Kościoła. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy ludzie postawili tam krzyż. Przyjechało wojsko, policja, krzyż został wysadzony.

Byłem na policji i musiałem zaakceptować likwidację krzyża. Boję się o parafian, żeby znowu nie zostali pobici – mówi. Wchodzi jeden z księży i mówi coś proboszczowi. Ten przestraszony szybko kończy rozmowę. Tajniacy w okularach interesują się naszymi samochodami. Uciekamy w ostatniej chwili. Ks. Khai jest przekonany, że gdybyśmy nie wyjechali szybko, zagrodziliby nam drogę, na mostku też stali. – I gdyby nie widzieli z nami znajomej twarzy księdza z sąsiedniej parafii, z pewnością obrzuciliby nas kamieniami – dodaje. Już na przedmieściach Hanoi mijają nas dwa wozy z uzbrojonymi po zęby policjantami – O, to ten, który mnie zaatakował – wskazuje przez szybę jednego z funkcjonariuszy, przed którym kilka razy już uciekał. – Być może jadą do Dong Chiem, pewnie tajniacy dali już znać o naszej wizycie – mówi z niepokojem w głosie. Już po powrocie do Polski dostaję wiadomość, że kolejna grupa wiernych została pobita za próbę zbliżenia się do miejsca, gdzie stał krzyż.

Kościół po wietnamsku   Ta góralska rodzina Hmongów nie zgodziła się podpisać deklaracji wyrzeczenia się wiary Mam spakowaną walizkę

O. Khai czasem sprawia wrażenie, jakby zasadzki komunistów nie robiły na nim wrażenia. Jednak kiedy dwa dni później jedziemy razem z nim do Lang Son, tuż pod granicę z Chinami, zabiera ze sobą „obstawę”, trzech zaufanych parafian. – Zawsze w dłuższą trasę jadę z chłopakami, w razie gdyby policja chciała mnie zatrzymać. Albo jadę z taksówkarzem katolikiem. Często nas zatrzymują, biorą kierowcę na bok i wypytują o wszystko, a on mi potem zdaje relację – mówi z szelmowskim uśmiechem. – W pokoju na parafii mam zawsze spakowanych kilka niezbędnych rzeczy, tak na wypadek gdyby po mnie przyszli. Jestem przygotowany na więzienie, nie boję się tego – mówi z pewnością w głosie. Został księdzem 10 lat temu, ale władze przez dłuższy czas tego nie uznawały.

– Dopiero od niedawna działam legalnie, ale w dowodzie mam wpisane, że jestem rolnikiem, a nie księdzem – śmieje się głośno. Przełożeni proponowali mu wyjazd do Rzymu na studia z teologii moralnej, ale władze zatrzymały jego paszport i nie pozwolili mu wyjechać. Do dziś paszportu nie odzyskał. – Pewnie gdybym teraz chciał wyjechać, dostałbym pozwolenie. Ale z powrotem już by mnie nie wpuścili, oni wolą pozbyć się takich jak ja – mówi. I wspomina dwóch redemptorystów, którzy pod koniec lat 50. przepadli w obozach koncentracyjnych. Do dziś nie odnaleziono ich ciał. Jeden z nich, brat Marcel Van, być może wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym. W obozie, za pomoc duszpasterską wśród więźniów, został pobity na śmierć przez służbę bezpieczeństwa. – Większość obozów koncentracyjnych komuniści już zniszczyli, żeby zakryć swoje poprzednie zbrodnie. Ale cały nasz kraj jest nadal jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówi już bez uśmiechu na twarzy.

Między sierpem a młotem

Lang Son znajduje się pod wyraźnym wpływem komunistów wietnamskich z jednej i chińskich z drugiej strony. Miasto było zniszczone w czasie inwazji chińskiej w 1979 roku. To tutaj przez pewien okres pracował i tworzył Ho Chi Minh, być może dlatego lokalne władze starają się uczcić to wyjątkowym zapałem w tępieniu religijności. Kościół w wiosce Bin, zniszczony w 1979 roku, został wprawdzie odbudowany, ale wiernych tutaj jak na lekarstwo. – Ludzie się boją, władze naciskają, żeby do kościoła nie przychodzili – mówi mieszkaniec jednego z glinianych domków wokół parafi. On sam jest jednym z niewielu mężczyzn, którzy mają odwagę jeszcze pojawić się w kościele. Proboszcz to dawny żołnierz. Opuścił wojsko, bo, jak mówi, zobaczył, że nie służy ono sprawiedliwości, tylko elicie rządzącej. – A ja chciałem służyć ubogim ludziom – mówi. Nie obyło się bez kłopotów i aż 2 lata musiał czekać na pozwolenie, żeby wstąpić do seminarium.

Kościół po wietnamsku   Codziennie o 16.00 klerycy z seminarium w Hanoi poświęcają godzinę na sport W tym regionie widać wyraźnie, że podziwiane na świecie doskonałe wyniki gospodarcze Wietnamu mają się nijak do poziomu życia zdecydowanej większości mieszkańców. Jesteśmy na samym szczycie góry Minh, ponad 1100 m n.p.m. na samej granicy z Chinami. Trzech murarzy uwia się przy zaprawie i cegłach. Zarabiają dziennie równowartość 5 dolarów przy 10-godzinnej zmianie. To 1 zł na godzinę. Nie potrafią nawet wytłumaczyć, co budują. Dostali polecenie, a 5 dolarów po drodze nie chodzi. – Często tu przychodzą i pytają o różne rzeczy – mói jeden z kleryków. Nasz biskup musiał stawiać się u nich na przesłuchania. Dziś jakby jest spokojniej, ale oni nadal wszystko kontrolują. Ale w naszych sercach nie może być nienawiści. Oni muszą poznać, że imieniem naszej wiary jest miłość. I ta miłość kiedyś zwycięży – mówi z przekonaniem.

O. Peter jest większym sceptykiem: – Nie wierzę w aksamitną rewolucję w Wietnamie. Kraje azjatyckie mają zbyt długą tradycję rządów autorytarnych. Ale z drugiej strony intelektualiści niekatolicy widzą, co dobrego dzieje się w Kościele. Mówią mi, że katolicy są przyszłością tego kraju – dodaje. Adwokat Quan jest optymistą: – Katolicy to dzisiaj prawie 10 proc. społeczeństwa, są dość mocno zjednoczeni i bardzo aktywni. Dlatego też rząd tak bardzo boi się siły Kościoła. Buddyści, którzy stanowią większość, są bardziej rozbici i ulegli władzom. Niestety, większość społeczeństwa chwieje się w zależności od tego, co rząd powie. Ale wierzę, że za 10, 15 lat przyjdą zmiany. Nawet sami komuniści ewoluują, wprowadzili wolny rynek, wiele rzeczy już wygląda inaczej. Trzeba pozyskiwać także komunistów, żeby doprowadzić do zmian – mówi z zapałem.

Kościół po wietnamsku   Często używany tradycyjny strój wietnamskich kobiet No religion

Do Son La jedziemy ciasnym matizem, pięć osób w środku. Zmieniamy karty w telefonach. – Zawsze tak robię, żeby mnie nie namierzyli – mówi jeden z naszych znajomych. Son La to region, w którym wszelka działalność religijna jest zakazana. – Żadnego kościoła, żadnej pagody buddyjskiej – mówi Quan. Władze stwierdziły, że nie ma tutaj żadnych chrześcijan, zatem nie ma sensu, żeby tu mieszkał jakiś ksiądz lub stał kościół. Tymczasem nowych chrześcijan przybywa każdego roku. Sam ks. Khai założył 5 wspólnot przy drodze krajowej nr 6, jeżdżąc z posługą do różnych wiosek. W jednej z miejscowości schodzimy do tajnej kaplicy zbudowanej w piwnicy pod warsztatem samochodowym. W czasie Mszy zawsze ktoś stoi na zewnątrz i pilnuje, czy nie ma policji. Ksiądz przyjeżdża raz na dwa tygodnie. Często odprawia Mszę w ten sposób, że stoi z ludźmi ubrany „po cywilu”, w razie nagłej kontroli. Zawsze mogą powiedzieć, że to tylko modlitwa, a nie Msza. – Oni i tak nie rozpoznaliby, jeśli ksiądz nie jest ubrany w ornat – mówią. – Uznali widocznie, ze Msza jest bardziej niebezpieczna – dodają ze śmiechem. Trzy kobiety z grupy etnicznej Hmongów przyjeżdżają z naszym księdzem. Przyjęły chrzest kilka lat temu, wcześniej wyznawały powszechny w tym regionie kult duchów. Zostały chrześcijankami dzięki pracy jednej z wędrownych katechistek. Kobiety opowiadają, że po chrzcie przychodzili do nich lokalni urzędnicy i kusili pieniędzmi za wyrzeczenie się wiary. W wiosce położonej 100 km dalej, w wyższych partiach gór, tylko dwie biedne rodziny nie przestraszyły się pogróżek i zachowały wiarę. Dwa lata temu przyszli do nich urzędnicy i zaczęli wyrzucać z ich domu krzyż i obrazy. Wtedy ojciec rodziny powiedział: możecie to wyrzucać, ale ja i tak pójdę po to z powrotem. A nawet jeśli tego nie znajdę, nie wyrzucicie wiary z mojego serca. Ks. Khai: – Dzięki ich świadectwu rodziny, które uległy presji i podpisały deklarację wyrzeczenia się wiary, teraz chcą wrócić do Kościoła.

 

Kościół po wietnamsku   28-metrowa figura Jezusa (z wejściem na ramiona) w Vung Tau na południu Kaplica pod sklepem AGD

Późnym wieczorem jemy kolację w obskurnej knajpie, tuż przy granicy z Laosem. Przy ladzie kucharze przyrządzają kotleta z psa. Zamawiamy jednak inne smakołyki. Turyści raczej tu nie docierają. Nasz kierowca kilka razy zawraca w ciemnościach. Co chwilę dzwoni do czekających na nas ludzi. Albo błądzi, albo tak musi być. Nagle wjeżdża w ciemną drogę, zatrzymuje się dopiero za zakrętem i wtedy podjeżdżają cztery motocykle. Przesiadamy się szybko i w szalonym pędzie znikamy w ciemnościach, każdy w innym kierunku. Spotykamy się dopiero w chacie, w której czekają na nas gospodarze. Dom jest jednocześnie centrum lokalnej wspólnoty chrześcijańskiej, ojciec rodziny jest jej przełożonym. Przed telewizorem stoi na chwiejących się nogach stolik służący dzisiaj za ołtarz. Msza po godz. 23, pierwsza od kilku miesięcy. – Ludzie ze wsi nieraz byli wzywani na policję, zastraszani, podsuwano im gotowe do podpisu deklaracje wyrzeczenia się wiary – wylicza przełożony wspólnoty. Mówi po wietnamsku, choć większość Hmongów posługuje się swoim, zupełnie odmiennym językiem. Nasi przyjaciele z Hanoi tłumaczą. Tutaj również ludzie modlili się do duchów. Lider opowiada, że jego życie zmieniło się na lepsze, kiedy zaczął modlić się do Jezusa. I cała wioska poszła za nim. Niedawno zamieszkał tu partyjny nauczyciel, który ma za zadanie „nawrócić” wioskę. – Komuniści są poważnie poirytowani, że nikt z wioski do tej pory nie zapisał się do partii – tłumaczą. Następnego dnia dojeżdżamy do miejscowości, gdzie kaplica mieści się w piwnicy pod sklepem ze sprzętem AGD. Na Mszę przyjeżdżają wierni z odległych miejscowości.

Kościół po wietnamsku   La Vang – najważniejsze sanktuarium maryjne w Wietnamie i miejsce objawień To pierwsza liturgia od czterech miesięcy. Ponieważ nie mają na co dzień księdza, spotykają się tylko na modlitwie dwa razy w tygodniu, w czwartek i niedzielę. Władze lokalne przymykają na to oko, bo katolicy są tutaj lubiani, mają dobre restauracje i inne usługi. – W razie kontroli władz prowincji, które nie wiedzą, że jest kaplica, lokalni działacze będą nas chronić – mówią. W stolicy regionu, w mieście Son La, również działa nielegalna kaplica, ale władze dobrze o niej wiedzą. – Wiele razy aresztowano tutaj naszych – mówi przełożony wspólnoty, świecki, jak wszędzie w regionie. – Rok temu na Wielkanoc policja nie wpuściła księdza, choć czekało mnóstwo ludzi – opowiada. Pisał kilkakrotnie podanie z prośbą o zgodę na budowę kościoła. – Zawsze odmawiają, tłumacząc, że tu nie ma chrześcijan – mówi z przekąsem. Sam wiele razy był w areszcie. Pokazuje nam oficjalne pismo od władz: wszelka działalność religijna na terenie Son La jest nielegalna. I uzasadnienie: chrześcijanie mają inny kodeks etyczny, a więc jest to nielegalne, bo narusza porządek społeczny. Podpisano: partia komunistyczna. Mężczyzna, za radą katolickich prawników, protestował, mówiąc, że przecież konstytucja gwarantuje wolność religijną, a zatem to działanie władz jest nielegalne.

Będziesz uwolniony

Wracamy w ciszy do stolicy. Quan dostaje SMS-a, że jego kolega adwokat z Sajgonu został aresztowany. To znany bloger, pisze teksty krytyczne wobec władzy. – Wyłamali drzwi, zabrali go siłą… – czyta treść wiadomości. – To u nas codzienność. Jestem niemal pewny, że policja przeszukuje teraz wasze bagaże, które zostawiliście w Hanoi. Na szczęście macie przy sobie sprzęt i komputer. Nic wam nie zrobią, ale muszą wszystko wiedzieć. Oczywiście, odwiedzą wszystkie miejsca, w których byliśmy – dodaje. To potwierdziło się już po naszym powrocie. Policja zatrzymała m.in. kobiety Hmong. Quan dzień wcześniej mówił świadectwo do ludzi zebranych w kaplicy pod warsztatem samochodowym. Następnego dnia tłumaczy nam, co opowiadał wpatrzonym w niego wiernym. – Kiedy zamknęli mnie w więzieniu, zacząłem się modlić, poczułem coś niesamowitego w sercu, zacząłem płakać. Usłyszałem jakby głos: nie bój się, będziesz uwolniony. Modliłem się tak chyba pół godziny, ok. 10 rano. Dopiero po kilku dniach, gdy wyszedłem na wolność, przeglądałem newsy sprzed kilku dni. Natrafiłem na informację związaną z wizytą prezydenta Wietnamu w Stanach Zjednoczonych. Wiem, że jeden z pracowników Departamentu Stanu USA, którego znam, wstawił się za mną i żądał uwolnienia mnie. Zobaczyłem w tym newsie, że to spotkanie miało miejsce między 10.00 a 10.30, czyli wtedy, kiedy modliłem się w celi! Opowiedziałem im również o moim dziadku, który w czasie wojny trafił w ręce komunistów. On i inni zostali związani za ręce, przystawieni do muru i bici. I wtedy dziadek powiedział do nich: nasze życie i tak jest w rękach Boga, nie boimy się. Dziadek żyje do dziś. Kiedyś spotkał jednego z tych oprawców i powiedział: widzisz, ja żyję. A nie mówiłem? Moje życie jest w ręku Boga. I trzeci obrazek: w jednej z diecezji powstało katolickie stowarzyszenie biznesmenów. Odkąd zaczęli się dużo modlić i dawać dużo pieniędzy ubogim, zaczęli podpisywać bardzo dochodowe kontrakty. Zobaczyli, że odkąd oddali swoje życie Jezusowi, ich interesy dobrze się mają. Mówiłem im to wszystko, żeby się nie poddawali, żeby ich umocnić.

Odwilż?

Do Hue w środkowym Wietnamie dojeżdżamy po 14-godzinnej męczarni w rozklekotanym autobusie. Dużo schludniejsze i spokojniejsze od Hanoi miasto zawdzięcza swoją sławę i dawną świetność głównie pałacowi cesarskiemu. Hue leży poniżej 17 równoleżnika, a więc poniżej granicy, która według umowy genewskiej z 1954 roku podzieliła Wietnam na dwa niezależne państwa: Wietnam Północny i Południowy. Północ przejęli komuniści, Południe miało stać się oazą demokracji. Z Północy uciekło wtedy na Południe ponad milion katolików, z obawy przed narastającymi represjami. Wśród nich rodzice o. Johna z Hue. Dzisiaj z pewnością można mówić o polepszeniu się naszej sytuacji – mówi. – Polityka władz to bardziej budowanie psychicznego strachu, wywieranie presji, stwarzanie atmosfery, że wszystko kontrolują, niż rzeczywiste prześladowania – dodaje. Choć przyznaje, że na Południu sytuacja jest jednak łatwiejsza niż na Północy. Czy wierzy w zwycięstwo demokracji? – Ludzi nie obchodzi rząd i polityka. Ludzie myślą, jak zarobić więcej pieniędzy, żeby przetrwać. Dlatego rewolucja na razie nie wchodzi w grę – uważa ks. John. Znaki odwilży widać też w pobliskim sanktuarium narodowym w La Vang.

 

Kościół po wietnamsku   Najsmutniejsze zdjęcie: szczątki dzieci zabitych w czasie aborcji. W jednej z parafii ksiądz i wierni co tydzień przynoszą z 2 szpitali ok. 50 ciał. Przechowują je w lodówce na probostwie, potem urządzają im pogrzeb. Dzieciom nadają imiona. Wietnamskie władze zmuszają kobiety do aborcji w przypadku trzeciego dziecka To najważniejsze miejsce kultu maryjnego w Wietnamie. Ponad 50-kilometrowa trasa (w jedną stronę) na skuterach w roli pasażerów jest niemałym wyczynem dla kręgosłupa. Pod koniec XVII wieku, w czasie kolejnej fali krwawych prześladowań katolików, wierni schronili się w tutejszym lesie. Modlili się o pokój i ocalenie. Miała im się objawić Maryja, zapewniając, że wszystkie modlitwy zostaną wysłuchane. Niecałe sto lat później wybudowano tutaj kościół, który został zbombardowany przez Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej, czego ślady widoczne są do dzisiaj. Wojska Wietnamu Północnego nie niszczyły tej świątyni, ponieważ żołnierze chronili w niej swoich rannych.

W Hue spotkaliśmy księdza, który odpowiada za plany rozbudowy sanktuarium. – Mieliśmy tam 23 hektary ziemi, w 1961 roku komuniści zabrali większość i zostawili nam tylko 6 ha. Ale nie dawno coś się zmieniło i oddali nam dużą część, mamy już w sumie 20 ha – mówi i pokazuje wstępne projekty centrum pielgrzymkowego. Jeden z księży mówi: – Problemem Kościoła jest dzisiaj to, że niektórzy biskupi i księża za bardzo przystają na to, co robią komuniści. Ludzie to widzą i nie ufają im. Jeśli będziemy przystawać na politykę komunistów, to nie będzie my świadkami – mówi otwarcie. Inny ksiądz mówi jeszcze dobitniej: – Kościół w Wietnamie jest generalnie jednością, ale wśród biskupów też są podziały: na północy jest jedna linia, antykomunistyczna, bez pójścia na kompromisy. Biskupi z południa są bardziej skłonni do ustępstw. Oni mają komunizm dopiero od 35 lat, my nauczyliśmy się z nimi radzić. Na południu jeden z biskupów, aby objąć diecezję, musiał zgodzić się na pozostawienie na stanowisku wikariusza generalnego księdza, który jest współpracownikiem władz. Jest wikariuszem generalnym od 36 lat! To niemożliwe w normalnych warunkach. Poza tym musiał zgodzić się na pozostawienie dwóch proboszczów, którzy mają kobiety i dzieci, bo oni też kolaborują z władzą. Moim zdaniem, politykę komunistów, to nie będzie my świadkami – mówi otwarcie. Inny ksiądz mówi jeszcze dobitniej: – Kościół w Wietnamie jest generalnie jednością, ale wśród biskupów też są podziały: na północy jest jedna linia, antykomunistyczna, bez pójścia na kompromisy.

Biskupi z południa są bardziej skłonni do ustępstw. Oni mają komunizm dopiero od 35 lat, my nauczyliśmy się z nimi radzić. Na południu jeden z biskupów, aby objąć diecezję, musiał zgodzić się na pozostawienie na stanowisku wikariusza generalnego księdza, który jest współpracownikiem władz. Jest wikariuszem generalnym od 36 lat! To niemożliwe w normalnych warunkach. Poza tym musiał zgodzić się na pozostawienie dwóch proboszczów, którzy mają kobiety i dzieci, bo oni też kolaborują z władzą. Moim zdaniem, księża, którzy idą na współpracę w komunistami, nie służą swojemu ludowi, są tak naprawdę nędznika mi – mówi ostro. Do dziś żywa jest w Wietnamie pamięć o zmarłym kilka lat temu kard. Nguyen Van Thuan, który kilkanaście lat spędził w komunistycznych więzieniach. W celi modlił się m.in. przed krzyżem, który zrobił sobie z drutów. Nie szedł na kompromisy z władzą. Kiedy udało mu się wyjechać za granicę, władze nie wpuściły go już z powrotem. Dziś można odnieść wrażenie, że podobnie niezłomną postawę zachowuje arcybiskup Hanoi, Józef Ngo Quang Kiet. Akurat w czasie naszego pobytu wyjeżdżał do Rzymu na leczenie. Od dłuższego czasu cierpi na wyczerpanie organizmu spowodowane bezsennością. Nieustanne życie w stresie z powodu agresji władz zrobiło swoje. Swojego pasterza, wyjeżdżającego na leczenie, żegnały setki wiernych nie tylko z jego diecezji. Arcybiskup miał odwagę powiedzieć na spotkaniu z władzami: „Wolność religijna jest prawem, a nie przywilejem”. Kiedy był ordynariuszem w Lang Son, pieszo chodził od parafii do parafii i prowadził działalność duszpasterską. Komuniści robili wszystko, żeby pozbyć się biskupa z Hanoi, zmuszając go do rezygnacji. Smutne jest trochę to, jak mówi o. Pascal, franciszkanin z Sajgonu, że w swojej stanowczości wobec władz jest właściwie samotny w Episkopacie. Całkiem niedawno zresztą mianowano koadiutora w Hanoi, z prawem sukcesji. To może oznaczać, że faktyczne odsunięcie abp. Kieta jest kwestią czasu.

Sajgon

W Wietnamie nikt chyba nie lubi nazwy Miasto Ho Chi Min ha. Krótsza i bardziej wdzięczna nazwa Sajgon nadal używana jest nawet na autobusach. Kiedy 30 kwietnia 1975 roku wojska Wietnamu Północnego wkroczyły triumfalnie do Sajgonu, przebijając czołgiem mur siedziby rządu południowego, wiadomo było, że zmiany nazw będą tylko jednym z elementów nowego porządku. Dziś miasto sprawia jednak wrażenie nowoczesnej metropolii, momentami przypominającej Boston. Nawet biegające po centrum szczury nie zmieniają faktu, że Sajgon pozostał symbolem kapitalistycznych ciągot partyjnych kacyków, którzy idąc w ślady chińskich komunistów, od 1986 roku próbują realizować „socjalizm wolnorynkowy”. Przed katedrą Notre-Dame wieczorem trzy ekipy wiernych na zmianę prowadzą czuwanie pod figurą Maryi. Pięć lat temu fgura miała płakać, jak twierdzą świadkowie. Odtąd codziennie trwa tutaj kilkugodzinna adoracja. Podobnie w kościele dominikanów, gdzie w tygodniu o 5 rano we Mszy św. uczestniczy blisko 80 osób, wieczorem już ponad 300. W całym Wietnamie do III zakonu dominikańskiego należy aż 100 tys. świeckich. Można odnieść wrażenie, że wolość religijna kwitnie.

Trochę inne światło rzuca na to ks. N., działający w ukryciu zakonnik z zagranicy. Z pochodzenia jest jednak Wietnamczykiem. Jego zgromadzenie nie jest uznawane przez władze. Nie mógł dostać się na studia, bo jego ojciec walczył w armii Wietnamu Południowego. Wyjechał na studia za granicą, tam przyjął święcenia. – Odprawiam po kryjomu Mszę, w domu, czasami w kościele z innymi księżmi, ale boję się, bo w każdej chwili mogą wejść i zapytać, czy mam pozwolenie – mówi ks. N. Jego ojciec po wojnie trafił do obozu reedukacyjnego, później zaczął zarabiać jako rikszarz, bo nie pozwolono mu pracować w zawodzie inżyniera. – Władze w Wietnamie są zupełnie odcięte od problemów ludzi. Znam takie rodziny, które nie mają nawet kilograma ryżu, bo ogromne jego ilości państwo oddaje Chinom. Co oni robią, spłacają dług za wsparcie w wojnie z Amerykanami? – pyta. Podobny problem widzi w oddaniu Chińczykom udziałów w kopalni aluminium na południu Wietnamu. Problemem jest również korupcja na najwyższych szczeblach władz, której nikt nie kontroluje. I ustępstwa wobec Chin w kwestii trzech okupowanych wysp. Działacze partyjni, którzy sprzeciwiali się temu, siedzą w więzieniu. – Bogacenie się jest mitem, to tylko elita, większość ludności jest bardzo biedna – mówi. – Wiem, że ryzykuję, spotykając się z tobą, ty też ryzykowałeś, przyjeżdżając tutaj i spotykając się ze mną. Ale ja się nie boję polityków. Jezus też się ich nie bał. Moim zadaniem jest służyć ubogim, nieść Ewangelię. Wierzę, że któregoś dnia sytuacja się zmieni.