To nie jest Europa

Jacek Dziedzina

publikacja 29.09.2010 09:32

Dzień, w którym flaga Turcji zawiśnie na stałe w Brukseli, będzie końcem Unii Europejskiej.

To nie jest Europa PAP/EPA/TOLGA BOZOGLU Istambuł, rok 2005 , wystawa tureckiego artysty pokazującego prounijne aspiracje Turcji

Turcja zdążyła przyzwyczaić Europę do swoich aspiracji. Od 1959 r., kiedy złożyła pierwszy wniosek o przyjęcie do europejskiego klubu, co jakiś czas temat wraca. W 1963 r. podpisana została umowa stowarzyszeniowa, w 1999 r. Turcja uzyskała status kandydata, a w 2005 r. rozpoczęły się negocjacje akcesyjne. To najdłużej pukający do drzwi Europy kraj. I dla części elit to wystarczający powód, by Unia wpuściła w końcu na eurosalony tureckich polityków. O swoim poparciu dla integracji Turcji z UE mówił niedawno brytyjski premier David Cameron. Sami zainteresowani nie ukrywają, że celem jest nie tyle integracja z Europą, co jej opanowanie. Znamienne są słowa Necmettina Erbakana (byłego premiera oraz ideologicznego guru obecnego prezydenta i premiera Turcji), wypowiedziane w Niemczech w 1989 r.: „Europejczycy są chorzy. Podarujemy im lekarstwo. Cała Europa stanie się islamska. Podbijemy Rzym”.

Demokracja wykluczająca
W obiegowej opinii Turcja jest dowodem na to, że w kraju muzułmańskim demokracja jest możliwa. Po upadku Imperium Osmańskiego i przejęciu władzy przez Mustafę Kemala (znanego jako Atatürk – ojciec Turków) na początku XX w. rozpoczęła się prawdziwa rewolucja kulturalna. Tak zwani Młodoturcy, do których należał Atatürk, chcieli m.in. zerwać z prymatem religii nad życiem społecznym. Ale świeckość państwa nie oznaczała bynajmniej wiernego naśladowania zachodniego modelu. Chodziło raczej o odwrócenie ról i przejęcie przez państwo kontroli nad religią. A dokładnie przez wojsko, które miało stać na straży laickości państwa. Generałowie kilka razy musieli interweniować, kiedy pojawiało się zagrożenie, że do władzy, w wyniku wyborów, mogliby dojść islamiści. W ciągu kilkudziesięciu lat miało miejsce kilka udanych zamachów stanu, którymi kierowali czujni wojskowi.

Młodoturcy rozwijali także ideę „panturkizmu”, tzn. zjednoczenia wszystkich ludów posługujących się językiem tureckim. Wiązało się to również z „wyczyszczeniem” Turcji z wszelkich „wielonarodowościowych naleciałości”. To m.in. było źródłem pierwszego w XX w. ludobójstwa, jakiego tureccy nacjonaliści dokonali na Ormianach. Czystki objęły również Greków, którzy zostali zmuszeni terrorem do opuszczenia swoich domów. Prof. Roberto de Mattei, włoski historyk, w książce „Turcja w Europie” przytacza opinie innych badaczy, potwierdzających wyraźnie antychrześcijański charakter deportacji Greków. W ten sposób nowe władze tureckie pozbywały się starożytnych mieszkańców tych ziem. Świadkiem rzezi, jaką Atatürk urządził Ormianom i Grekom w Smyrnie, był m.in. amerykański konsul. Powiedział potem, że był to ostatni akt „konsekwentnej polityki eksterminacji chrześcijan na ziemiach byłego Imperium Osmańskiego”. Do dziś mówienie w Turcji o tych wydarzeniach uznawane jest za zdradę, którą niektórzy niepokorni przypłacili życiem.

Powrót islamu
Jak widać, rządy tureckich demokratów Kemala daleko odbiegały od standardów zachodnich. Dziś jednak można zauważyć stopniowe odchodzenie od republikanizmu Atatürka. Od kilku lat władzę sprawuje Partia Postępu i Sprawiedliwości, która nie ukrywa, że jej celem jest przywrócenie islamu w życiu społecznym. W 2007 r., pierwszy raz od świeckiej rewolucji Młodoturków, prezydentem został jawny islamista, uczeń cytowanego wyżej Erbakana, Abdullah Gül. Z jednej strony turecka PPiS realizuje politykę, jakiej oczekują USA i UE – liberalizuje gospodarkę, kodeks karny itd., a z drugiej dąży do stopniowego zniesienia świeckiej konstytucji, wprowadzając tzw. islam pełzający. Nie bez powodu rządząca partia nazywana jest „partią chusty”. To ona bowiem ponad rok temu przyjęła ustawę, która zezwoliła ponownie na noszenie chust muzułmańskich przez kobiety. Nie zmieniła się jednak polityka wobec mniejszości. Dwa lata temu miałem okazję przyjrzeć się z bliska realiom tureckich chrześcijan, mówiących ściszonym głosem o trudnościach, z jakimi spotykają się w kraju aspirującym do członkostwa w UE. Rozmawiałem także z bp. Luigim Padovese (zamordowanym w tym roku). Nie krył rozczarowania postawą władz w kwestii otwarcia dla wiernych kościoła w Tarsie.

Jaki dialog
Pomijając brak przejrzystych reguł rządzenia i przestrzegania praw obywatelskich, wątpliwości wobec włączenia Turcji do UE dotyczą spraw bardziej podstawowych. To po prostu nie jest Europa. Ani geograficznie (zaledwie 3 proc. terytorium leży w części europejskiej), ani kulturowo. Argument, że Turcja mogłaby stanowić pomost między kulturą chrześcijańską a muzułmańską, zdecydowanie odpada. Choćby dlatego, że przez dziesięciolecia republiki Turcy zrobili dużo, żeby zatrzeć ślady chrześcijańskiej obecności na ziemiach, gdzie powstawały pierwsze wspólnoty wierzących w Chrystusa. Tak naprawdę partnerem w takim dialogu nie mogłaby być nawet sama Europa, która zupełnie świadomie zrezygnowała w swoich dokumentach z odniesienia do chrześcijańskich korzeni. Po drugiej stronie jest państwo, które ze swojej islamskiej tożsamości czyni coś więcej niż muzeum. Prof. de Mattei pisze o Organizacji Konferencji Islamskiej, zrzeszającej 57 państw, w tym Turcję. Turek jest też jej sekretarzem generalnym. Głównym celem OKI jest nie tylko zachowanie wiary Mahometa, ale też szerzenie islamu na Zachodzie, określanym jako „dom niewiernych”. Ramieniem OKI w Europie jest Sojusz Cywilizacji, którego inicjatorami byli premierzy Turcji (Erdogan) i Hiszpanii (Zapatero). Realizuje niewinnie brzmiący projekt „dialog cywilizacji”, u podstaw którego leży wielokulturowość – czyli to, co sama Turcja odrzuciła. W Europie ma ona polegać na stopniowym przenikaniu kultury islamu do kultury zachodniej.

Gwóźdź do trumny
Bassam Tibi, mieszkający w Niemczech muzułmański intelektualista, mówi wprost: współczesna islamska migracja do Europy to trzecia fala ekspansji Turcji na Zachód. Pierwszą było zdobycie Hiszpanii, drugą – podboje Imperium Osmańskiego. Jeszcze dosadniej w 2004 r. wyraził to Vural Öger – niemiecki eurodeputowany o tureckich korzeniach: „To, co rozpoczął Sulejman, oblegając Wiedeń w 1683 r., my zakończymy za pomocą naszych obywateli”. W ten sposób skomentował prognozy mówiące o 35 mln Turków, którzy będą żyć w Niemczech za ok. 100 lat. Jak pisze de Mattei, byłoby to spełnienie marzeń Erbakana, który mówił do jednego z niemieckich dziennikarzy: „Pan uważa, że my, tureccy muzułmanie, przybywamy tu jedynie, żeby znaleźć pracę i zbierać okruszyny z waszego stołu. Otóż nie, przybyliśmy, aby przejąć władzę w waszym kraju, zapuścić tu korzenie i zrealizować nasze wizje, a wszystko to z waszym przyzwoleniem i zgodnie z waszym prawem”.

Tymczasem europejskie elity wierzą, że członkostwo Turcji w UE sprawi, że kraj ten stanie się bardziej zachodni. Wystarczy jednak spojrzeć na fakty: Turcja byłaby najliczniejszym po Niemczech (a z czasem na pewno przed nimi) krajem unijnym. Ponieważ siła głosów w Unii zależy od wielkości terytorium i liczby ludności, prosta matematyka wskazuje, że Turcja miałaby decydujący głos we wszystkich sprawach. W Parlamencie Europejskim i w Radzie UE. Wiara eurokratów, że to Unia wpłynie na standardy tureckie, jest naiwna głównie dlatego, że ambicje Turcji biegną w zupełnie innym kierunku: odgrywania roli lidera nie tylko w regionie Bliskiego Wschodu, ale również w Europie. Demokratyczne reguły mogą paradoksalnie wynieść do władzy jeszcze bardziej radykalnych przywódców, którzy będą decydować o życiu obywateli „starej” Unii.

Argumenty za wejściem Turcji do Unii są tak naprawdę krótkowzroczne i naiwne: dostęp do źródeł energii i stabilizacja w regionie. Nic nie stoi na przeszkodzie, by podpisywać korzystne umowy stowarzyszeniowe i współpracować w zakresie gospodarki czy – jak to ma już miejsce w ramach NATO – działań militarnych. Ale nie pompować miliardów euro w kraj, który ze swoim zadłużeniem i poziomem życia będzie studnią bez dna. Oznaczałoby to katastrofę dla budżetu Unii. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by żyć razem z muzułmanami w Europie, prowadząc rozsądną politykę imigracyjną. Ale włączenie do Unii kraju obcego nam kulturowo jest wyborem cywilizacyjnym. Chyba że właśnie chodzi o wbicie gwoździa do trumny projektu, jakim była cywilizacja europejska.