Sąsiedzi i przyjaciele

Wrocławski Gość Niedzielny

publikacja 08.06.2015 06:02

Z Jerzym Kichlerem, inicjatorem i współzałożycielem istniejącej od 1995 r. Dzielnicy Wzajemnego Szacunku Czterech Wyznań, od lat działającym na rzecz dialogu międzyreligijnego, o wrocławskim fenomenie „czterech świątyń” rozmawia Agata Combik.

 Jerzy Kichler przed Aron ha-kodesz w Domu Modlitwy Synagogi pod Białym Bocianem Agata Combik /Foto Gość Jerzy Kichler przed Aron ha-kodesz w Domu Modlitwy Synagogi pod Białym Bocianem

Agata Combik: Wspominając o początkach wrocławskiej Dzielnicy Wzajemnego Szacunku, często wspomina się o kamieniach rzucanych w stronę świątyń różnych wyznań i religii oraz o próbach wspólnego powstrzymania aktów wandalizmu. Czy to był jedyny powód, dla którego nawiązała się tak bliska współpraca wspólnot żydowskiej, rzymskokatolickiej, prawosławnej i protestanckiej?

Jerzy Kichler: Jeszcze w latach 80. chodziłem na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie na wykłady ks. prof. Józefa Tischnera poświęcone filozofii dialogu. Była ona przedmiotem rozważań dwóch filozofów żydowskich: Franza Rosenzweiga i Martina Bubera. Znalazłem się pod wielkim wrażeniem wspomnianych wykładów, refleksji na temat relacji między „mną” i „innym”. Rozważania wokół tych koncepcji filozoficznych były dla mnie impulsem do zaangażowania się w to, co nazywamy Dzielnicą Czterech Świątyń czy Wyznań. Jeśli chcemy się spotkać, musimy sobie uświadomić, że „inny” istnieje, mieć w sobie ciekawość wobec „innego”, musimy  chcieć go poznać, a potem – nawiązać z nim relacje, przeżywać coś razem z nim. Byłem pod wrażeniem doświadczeń wyniesionych z Karkowa, w którym się urodziłem i mieszkałem, a gdzie na Kazimierzu sąsiadują ze sobą synagogi, kościoły. Kiedy zobaczyłem, że we Wrocławiu tuż obok siebie znajdują się miejsca modlitwy różnych religii, pomyślałem: warto zobaczyć, co można z tym zrobić.

Kiedy kształtowała się przed 20 laty idea „Dzielnicy” i bliskiej współpracy międzyreligijnej, towarzyszyło jej sporo nadziei, oczekiwań. Czy dziś można powiedzieć, że uczyniony został krok naprzód w spotkaniu z „innym”?

Dla mnie osobiście to było niezwykłe doświadczenie. Z tego, co wiem, nigdzie na świecie nie ma tak bliskich kontaktów międzyreligijnych jak u nas w „Dzielnicy”. Nie tylko odwiedzamy się, spotykamy przy kawie, współpracujemy w przedsięwzięciach kulturalnych, edukacyjnych, ale i uczestniczymy nawzajem w swoich uroczystościach religijnych. Musiałem w związku z tym poznać nieco bliżej teologię sąsiadów, a także znaleźć odpowiedzi na kilka pytań, choćby to, czy ja, jako wierzący Żyd, mogę wejść do kościoła. Mam na ten temat różne responsa rabiniczne. Uważam się za ucznia dwóch rabinów: Abrahama Geigera (który był w XIX w. rabinem w Synagodze pod Białym Bocianem) oraz pani rabbi Emily Korzenik. Nauczyli mnie tego, że owszem, mogę wejść do kościoła. Jeśli tak, to czy mogę nosić w kościele nakrycie głowy? Odpowiedź brzmi: nie. Muszę uszanować zwyczaje tych, do których przychodzę. A jak się mam zachować wobec pewnych symboli, zachowań, przedmiotów w świątyniach chrześcijańskich? Jak mam się zachować, gdy w kościele trwa liturgia ofiary? Trzeba pamiętać, że od średniowiecza żydzi byli oskarżani o profanację Hostii. To nie jest jakiś neutralny obrzęd, który obserwuję jako widz. Wiem, że dla ludzi obok stojących obok mnie ma ogromne znaczenie. Czuję się zobowiązany, by okazać szacunek wobec tego, co przeżywają.

Jest to dla Pana również chwila modlitwy?

Nie. Ale mam poczucie, że ludzie obecni w kościele przeżywają misterium, w którym nie uczestniczę, ale wobec którego wyrażam szacunek. I staram się nie przeszkadzać. Kiedy siedzą, siedzę. Kiedy stają, stoję. Nie klękam jednak, gdy klękają. W naszej tradycji nie ma takiego zwyczaju. Z zainteresowaniem obserwuję, jak inni przeżywają swoje misterium, mając nadzieję, że gdy ja przeżywam swoje, w synagodze, inni też to zrozumieją i uszanują. Dla nas lektura Tory, różne sposoby czytania jej, to również swoiste misterium, pełne silnych emocji.

Kiedy jako osoby z zewnątrz przychodzimy do synagogi, na przykład przy okazji różnych projektów kulturalnych, najczęściej chyba przeżywamy fascynację żydowską muzyką, tańcem, także kulinariami. Co, według pana, „nie-żyd” może od Was najcenniejszego zaczerpnąć?

Oczywiście żydowska muzyka, ta „świecka” i ta synagogalna, a  także żydowskie tańce są piękne (choć te dziś wykonywane nie mają bardzo dawnego rodowodu, najstarsze sięgają XIX w.). Uważam jednak, że istotę judaizmu można odkryć w czym innym, na przykład w kantylacji Tory. Swoista melodyka, która temu towarzyszy, jest dla mnie „melodią duszy”.

Na czym polega owa kantylacja?

To sposób śpiewania Tory, który pomaga zapamiętać jej tekst, przekazywać go z pokolenia na pokolenie. Do określonych sylab są przypisane konkretne dźwięki – inne dla Pięcioksięgu Mojżesza , inne dla Ksiąg Prorockich. Kto chciałby tego zakosztować, może przyjść do nas na liturgię. Jeśli chciałby głębiej uczestniczyć w takim spotkaniu, może poprosić o udostępnienie modlitewnika. Mamy też modlitewniki z transliteracją – tzn. hebrajski tekst napisany jest w nich literami łacińskimi, a obok przetłumaczony dodatkowo na język polski. W niektórych modlitewnikach znajdują się również nuty i dodatkowe wyjaśnienia dotyczące „wykonania” modlitwy.

Po 20 latach istnienia „Dzielnicy” klimat tu panujący zmienił się chyba na lepsze...

Na pewno lepiej się poznaliśmy, zrozumieliśmy. Bardzo ważna była postawa ks. Jerzego Żytowieckiego, który w 1995 r. zaczął zwracać uwagę swoich parafian na to, że tuż obok znajduje się synagoga, że należy uszanować modlących się tam ludzi. Cenne, bez wąpienia, są owoce współpracy z władzami miasta – odnowienie fasad kamienic, usuwanie brudów, śmietników. Czasem słychać opinie, że to niedobrze, że ta okolica „poszła” w stronę komercji, pojawiło się tu tyle restauracji, kawiarni. Moim zdaniem dobrze się stało. Ludzie przychodzą tu, żeby się spotkać, smacznie zjeść. Przy okazji widzą nasze świątynie, słyszą dobiegające z ich wnętrz modlitwy.

Dziś to normalne, ale  w 1995 r. sytuacja w okolicy synagogi wyglądała inaczej. Tuż obok znajdowało się podwórko przypominające wielkie bagno; w pobliskich mieszkaniach żyli ludzie, dla których to, co się działo w synagodze, było czymś obcym. Uczestnikami synagogalnych modlitw byli głównie ludzie wychowani jeszcze przed II wojną światową, z traumą holocaustową, żyjący w obawie, że ich modlitwy mogą denerwować sąsiadów. Rzeczywiście taka wroga reakcja nastąpiła pewnego wieczoru 1995 r. Dziś jest inaczej. Nasze modlitwy nikomu nie przeszkadzają. Przeciwnie, ludzie przychodzą, by ich posłuchać.

Kontakty międzyreligijne się zacieśniają, ale różnice teologiczne pomiędzy nami pozostają. Czy to nie stanowi trudności?

Co do zasady, w „Dzielnicy” nie poruszamy w rozmowach, dyskusjach kwestii teologicznych. Nie przekonujemy się nawzajem do swojej wiary, pokazujemy jedynie to, w co wierzymy. Mamy panele „Droga ku tolerancji”, podczas których prezentujemy swoje poglądy na różne tematy. Ostatnio prowadzący panel – prawosławny – porosił, bym opowiedział, kim dla Żydów jest Jezus. Ale był to wyjątek.

Czy na przestrzeni minionych lat istnienia „Dzielnicy” miało miejsce jakieś wydarzenie, które w szczególny sposób zapadło w pamięć?

Pamiętam o dwóch takich wydarzeniach. Jedno z nich to nasze pierwsze wspólne modlitwy, takie spontaniczne, kiedy jeszcze uczyliśmy się, jak je przeżywać. Zaproponowałem  wówczas, by modlić się za to, co łączy nas wszystkich: męczenników. Obecni są we wszystkich naszych religiach. Zginęli, bo wierzyli w to, co nam wspólne: w Jednego Boga. Drugie ważne wydarzenie wiąże się z projektem „Biblia i muzyka”. Fragment Biblii, konkretnie psalm, czytany był przez duchownych wszystkich czterech wspólnot, po polsku, hebrajsku i niemiecku, w języku starocerkiewnym i po łacinie. Potem nastąpiły krótkie komentarze i cztery chóry z czterech parafii wykonały ten sam tekst w kilkunastu językach i w swoich tradycjach muzycznych.

Na koniec, z ciekawości, chciałabym zapytać o… napis na okładce wspomnianego śpiewnika; „Przybywaj Oblubienico!” O kogo chodzi?

W naszej tradycji największe święto, czyli szabat, jest uznawane za narzeczoną ludu Izraela. Pozostałe dni tygodnia, od niedzieli do piątku, połączone są w pary (niedziela z poniedziałkiem, itd.), a szabat nie ma towarzysza. Tym towarzyszem jest nasz naród. Siódmy dzień tygodnia jest dla nas Oblubienicą – którą uroczyście witamy w piątek o zachodzie słońca, otwierając drzwi. Ona wchodzi do naszych dusz. To jest święty czas, który serdecznie witamy.