Wielokulturowość bez maski

Marek Jurek


GN 24/2015 |

Problemem zachodniej Europy nie jest dziś imigracja, ale islam.


Wielokulturowość bez maski

Tydzień temu w Parlamencie Europejskim odbyła się debata o przymusowych małżeństwach kobiet. Komisja Europejska udawała, że chodzi o misję cywilizacyjną (przepraszam, nie misję cywilizacyjną oczywiście, ale praw człowieka) w Jemenie czy Somalii. Ale ton debaty nieszczególnie świadczył o wrażliwości i odpowiedzialności społecznej jej inicjatorów. Problem wykorzystano głównie do forsowania ratyfikacji konwencji „antyprzemocowej”. Była minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz mogła się pochwalić, że Polska już grzecznie spełniła ten kolejny wymóg poprawności politycznej. Konwencją wymachiwano jak ideologiczną tarczą głównie po to, by zasłonić się przed rzeczywistością. Bo o takich praktycznych zaleceniach konwencji jak badanie społecznych przesłanek przymusowego wydawania dziewcząt za mąż – nikt nie mówił. Realne problemy mijano dużym łukiem i nie bez powodu. W Europie bowiem nie brakuje tej formy przemocy, ale nie tam, gdzie mieliby je ochotę tropić promotorzy „antyprzemocowej” konwencji. Dramat przymusowych małżeństw dziewcząt w żaden sposób nie dotyczy katolickich krajów, które ostatnio najmocniej stanęły w obronie naturalnego ustroju rodziny – Chorwacji i Słowacji. Jest natomiast bardzo żywy w „wielokulturowych” Niemczech. Przymusowe małżeństwa dziewcząt, wydawanych nierzadko za dużo starszych mężczyzn albo za cudzoziemców to po prostu jeden z aspektów coraz silniejszego europejskiego islamu. Nie jest to pierwsza prawda, o której – jak pisał Józef Mackiewicz – „nie trzeba głośno mówić”. Bo w przeciwnym wypadku należałoby w ogóle zapytać o polityczną i społeczną dynamikę muzułmańskiej imigracji w Europie: czy ci, którzy nie potrafią szanować woli własnych córek – będą szanować wolę narodów, do których się sprowadzili.



Eurokraci imigracją się nie martwią. Jednak wśród narodów Europy coraz mocniej budzi się nie tylko polityczna, ale również intelektualna refleksja. Michèle Tribalat (jej dzieło zasługuje na to, by napisać o nim odrębnie) przez lata uprawiała politycznie poprawną socjologię. Napisała książkę polemizującą z przestrogami antyimigracyjnej prawicy. W ostatnich latach radykalnie zmieniała zdanie i problematykę. Dziś twierdzi, że we Francji właściwie… nie ma problemu imigracji. Nie ma tego problemu w znaczeniu, jakie przypisywano słowu „imigracja” jeszcze pół wieku temu. Do tamtego czasu wiele fal politycznych i ekonomicznych imigracji wtapiało się we francuskie społeczeństwo. Przypominają to nawet hiszpańskie i węgierskie nazwiska i biografie najwybitniejszych dziś francuskich polityków: premiera Manuela Vallsa czy byłego prezydenta i lidera opozycji Nicolasa Sarkozy’ego. Według Michèle Tribalat dziś PROBLEMEM NIE JEST IMIGRACJA JAKO TAKA, ALE stale rosnące we Francji i coraz bardziej alternatywne nowe społeczeństwo – ISLAM.



Politycy „głównego nurtu” mają jednak inne zmartwienia. Ich martwi nie narastająca islamizacja, ale irytująca obecność chrześcijaństwa. Dechrystianizacja bowiem to nie tylko kryzys społeczny, ale również program polityczny, w swej skrajności dochodzący do granic absurdu. Niedawno widzieliśmy to przy okazji audiencji belgijskiej pary królewskiej u papieża. Już na wiele tygodni przed jej wyjazdem do Rzymu czołowi belgijscy politycy martwili się, czy ich monarcha nie powtórzy „prowokacyjnego gestu” króla Alberta II, który sześć lat temu, witając się z Ojcem Świętym, przykląkł, całując go w pierścień. Demokraci powinni być zachwyceni tym aktem równości, gdy władca Belgii zachowuje się tak jak miliony zwyczajnych katolików. Ale nie. Dla Henriego Bartholomeeusena, wybitnego finansisty i wolnomularza, byłego wielkiego mistrza Wielkiego Wschodu Belgii, ten zwyczajowy akt czci dla następcy Piotra to tylko „znak poddaństwa”, „tradycja, która pokutowała w przeszłości”, ale która „nie ma żadnego uzasadnienia (…) w Europie, która oparta jest” – a jakże – „na poszanowaniu różnorodności kulturowej”. Owa „różnorodność kulturowa” ma prowadzić do rozkładu i zaniku kultury katolickiej, w jej najbardziej powszechnych i zwyczajnych przejawach. I prowadzi. Król Filip już nie przykląkł, witając się z papieżem Franciszkiem, ale to bynajmniej nie zadowoliło dechrystianizatorów. Młody socjalistyczny poseł Pierre-Yves Dermagne publicznie protestował, że jego królowa podczas rozmowy z Ojcem Świętym miała na głowie mantylkę, którą uznał za okrycie głowy charakterystyczne dla „najbardziej konserwatywnego odłamu katolicyzmu”. Korona zawsze była brzemieniem, a dziś brzemieniem staje się nawet mantylka królowej. To nie tylko anegdota. Belgijska para królewska musi wywozić dzieci na wieś, żeby mogły przystąpić do pierwszej komunii. Każda publiczna obecność króla na Mszy św. jest traktowana jako podważenie liberalnego charakteru państwa. Tak w Europie „praw człowieka” wygląda codzienne życie Europy chrześcijańskiej. 



Bo Europa chrześcijańska oczywiście żyje. Jedną z jej kwitnących oaz widziałem tydzień temu na zjeździe polskiej Akcji Katolickiej w Londynie i święcie Bożego Ciała w Laxton Hall. Przyjechały tam setki Polaków ze wszystkich części Anglii, by wspólnie oddać publiczną cześć Bogu-Człowiekowi. Raz jeszcze przekonałem się, jak bardzo Polacy, nawet jeśli życie w Ojczyźnie okazało się trudne – żyją Polską. A przy okazji – ilu czytelników wśród nich ma „Gość Niedzielny”. Globalna wioska? Trochę tak, ale raczej – globalna Polska.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.