Tristan i Izolda

Piotr Drzyzga

publikacja 19.04.2018 09:10

Obok „Romea i Julii” to chyba najbardziej znana historia miłosna w dziejach kultury europejskiej i – podobnie, jak dzieło Szekspira - wielokrotnie przenoszona na wielki ekran.

Tristan i Izolda mat. prasowy

O ile jednak opowieść o nieszczęśliwych kochankach z Verony ma swój tekst wzorcowy (sztukę teatralną z 1597 roku), o tyle losy Tristana i Izoldy przez wieki opowiadane i zapisywane były w rozmaitych wersjach i wariacjach. Stąd też spore pole do popisu dla scenarzystów, biorących na warsztat właśnie tę historię.

Reżyserem nakręconego w 2005 roku „Tristana i Izoldy” jest Kevin Reynolds – twórca specjalizujący się w kinie kostiumowym, który na koncie miał już wtedy m.in. takie hity, jak „Robin Hood. Książę złodziei”, czy „Rapa Nui”, a później (w 2016 roku) nakręci jeszcze „Zmartwychwstałego”, czyli bardzo ciekawy film biblijny, w którym udało mu się pożenić ten klasyczny, hollywoodzki gatunek niemalże z kinem akcji (tempo bywa tam naprawdę zawrotne).

„Tristan i Izolda” oczywiście też ma takie momenty (wszystkie te sceny walk, pościgów, oblężeń), ale to przede wszystkim jednak kostiumowy melodramat, którego akcja podporządkowana jest ekranowej love story.

Co ciekawe, nie ma tu miejsca na magię, a przecież jednym z najważniejszych wątków szkolnej lektury o Tristanie i Izoldzie jest wypicie magicznego, miłosnego napoju ze wspólnego pucharu. Dla Celtów był to akt rytualny, niemalże święty (w tradycji tego ludu pić z jednego kielicha mogli tylko małżonkowie).

Celtowie pojawiają się tutaj nieprzypadkowo. Wszak opowieść o Tristanie i Izoldzie wywodzi się właśnie z tego kręgu kulturowego i jest niczym innym, jak nową - bardziej romantyczną - wersją mitu o miłości Grainne i Diarmuida (przybranym ojcem tego ostatniego był Angus mac Og, celtycki bóg miłości, zaś rodzicami samego Angusa byli wodna bogini Boan oraz Dagda – bóg ziemi, umarłych, a także patron druidów).

Zresztą pewne „sygnały” boskości, czy cudowności pojawiają się także w pisanych historiach o Tristanie i Izoldzie. Ona uchodzi za czarodziejkę, on ma pewne cechy nadprzyrodzone (rany, które zadaje swoim przeciwnikom nigdy się nie goją) i, przede wszystkim, zabija smoka, który w celtyckich mitach często symbolizuje Cailleach – wiedźmę, czy też boginię śniegu i zimy. Boskie pochodzenie miał mieć także król Marek, którego Tristan i Izolda zdradzili (w niektórych wersjach legendy posiadał końskie uszy i był księciem celtyckich zaświatów).

W filmie Reynoldsa niczego takiego nie zobaczymy, a mimo to obraz ten bardzo dobrze się ogląda. Celtyckość jest tu przede wszystkim „wizualna” (charakterystyczna przyroda, nadmorskie pejzaże), zaś kostiumy i scenografia ewidentnie nawiązują do arcydzieła z początków kina, czyli do „Nibelungów” Fritza Langa (pod tym względem fani serialowej „Gry o tron” powinni być usatysfakcjonowani). 

Parze głównych bohaterów, granych przez Sophię Myles i Jamesa Franco, brakuje może nieco charyzmy, ale za to Rufus Sewell, jako lord Marek i David O'Hara, jako król Donnchadh dają prawdziwy popis aktorskich umiejętności, „kradnąc” ten film dla siebie.

*

Tekst z cyklu Religie i popkultura