Kościół Zjednoczenia - świadectwo II

publikacja 25.10.2002 20:03

Szukałam sensu życia
Relacja studentki IV roku psychologii, która była związana z ruchem Moona:
"Minęło 10 miesięcy od kiedy odeszłam z Kościoła Moona, gdzie byłam 3 lata aktywnym członkiem. Zacznę od tego co spowodowało, że przyjęłam ten światopogląd, w który tak wierzyłam i zgodnie z nim działałam. Ponieważ miałam 19 lat, w czwartej klasie szkoły średniej byłam w okresie bardzo dużego kryzysu tożsamości, tzn. przechodziłam go bardzo burzliwie i szukałam w bardzo różnych rzeczach, głównie szczęścia i miłości, ale też bardzo ważnym problemem był problem sensu życia. A ponieważ w mojej rodzinie nie układało się najlepiej, nie było tam dla mnie autorytetu, szukałam go na zewnątrz na własną rękę. Było to dla mnie bardzo potrzebne, nie tylko szukanie własnej przyjemności, ale szukanie sensu cierpienia. W momencie zetknięcia się z tą sektą dostaje się tam łatwe odpowiedzi na te pytania, tzn. moja pierwsza wizja była bardzo optymistyczna i wtedy to do mnie dotarło, że sensem życia jest miłość i kochanie Boga, i w taki sposób, w jaki to do mnie wcześniej nie dotarło. I to, co widzę po pewnym czasie, że to jest tak tylko na początku. To, co się przedstawia osobie przychodzącej jest błyszczące, ładne, "niedługo będzie zbawienie", że wystarczy, że masz konkretne rzeczy, które możesz zrobić w tym celu, nie zaś, że wszystko jest niejasne, tak jak to młody człowiek przeżywa, zastanawiając się nad własnym życiem. Normalnie nie ma zbyt wielu wzorów w życiu, lecz tu wszystko jest jasno powiedziane: robisz to, to i stajesz się doskonałym człowiekiem, zakładasz doskonałą rodzinę i wszystkie problemy zostają rozwiązane. Natomiast później okazuje się, że to nie tak szybko, nie tak prosto, że to właśnie wymaga większych ustępstw, relatywizowania i to wiąże się z tym, że – gdy na początku była jakaś prawda – dochodzi się do wniosku, że nie ma prawdy, bo by była to nie byłaby tam.
I widzę, że ludzie, którzy tam są wszystko relatywizują. Gdy odchodziłam powiedziano mi, że nieważne w co wierzysz, nawet w dywan można wierzyć, byleby dobrze postępować. Gdy człowiek się zagłębia widzi te sprzeczności, natomiast na pierwszy rzut oka mówi się o miłości, to jest to bardzo ładne. Ponieważ do tamtej pory nie spotkałam się z żywym Kościołem, myślałam, że w Kościele dużo się mówi, a mało robi. Kościół był dla mnie martwy, kojarzył się z hipokryzją, nie widziałam miłości, natomiast, gdy poszłam tam, widziałam, że oni autentycznie żyją tym, o czym mówią, starają się kochać człowieka itd. Na pewno też miałam potrzebę akceptacji, bo byłam bardzo niedowartościowana.
Moon twierdzi, że jest mesjaszem. Mówi się o tym na końcu, ja zaś wiedziałam o tym na początku, natomiast po wysłuchaniu pierwszego wykładu (werbowanie członków polega na słuchaniu wykładów) stałam się bezkrytyczna, po prostu przyjmowałam. Krytycyzm pojawił się później i cały mechanizm polegał na tym, że ponieważ człowiek tak wiele zainwestował, tak bardzo w to uwierzył, to gdy bywały drobne sprzeczności to się mówiło: "ale to i to jest najważniejsze i ta drobna sprzeczność się nie liczy". I tak te wszystkie sprzeczności się odrzuca, bo są mniejsze w porównaniu z główny celem. Jeśli chodzi o wyjątkowość: nie mówi się wprost, że jesteśmy wyjątkowi, lecz, że jest wiele dróg, wielu ludzi dobrych, ale ostatecznym wnioskiem, choć nie powiedzianym wprost, jest: "jesteśmy wyjątkowi, a przez wszystkich innych działa szatan". Każdy myślący człowiek wysnuje to sobie na podstawie tego, co się mówi odnośnie świata oraz to, że się mówi: "my robimy wiele dobrego, służymy mesjaszowi czyli chcemy pomagać ludziom. Mamy poczucie wyjątkowości, przez samo bycie jesteśmy cząstką tego dzieła". Natomiast okazuje się w końcu, że się nic nie robi.

Ludzie w pewnym momencie bycia tam przeżywają kryzys, stąd niektórzy odchodzą, niektórzy - jak widzę po moich przyjaciołach – zaprzeczają pewnym rzeczom, żyją we własnej iluzji, fikcji. Spotkałam ludzi, którzy odeszli, bo nikomu nie pomagali, nie potrafili być autentyczni, a to nie jest nic wyjątkowego, że sami siebie budują. Jest tam bardzo duże nastawienie dążenia do doskonałości, nie zaś świętości, ale doskonałości, którą sam sobie rozwijasz, Bóg najwyżej może mi w tym pomóc. Natomiast sama się rozwijam, kształtuję, uczę kochać – jakby człowiek mógł sam się wszystkiego nauczyć.
I w pewnym momencie człowiek przeżywa frustrację, bo nie może się wszystkiego nauczyć – miłości chrześcijańskiej nie można się nauczyć. Człowiek sobie wmawia, że się rozwija, a stoi w miejscu.
Problemem dla mnie też była pycha, która mnie tam zaprowadziła. Widzę, że ci ludzie stojący na górze są bardzo pyszni, ci "najwięksi" nie są pokorni. Było to dla mnie kolejną rzeczą w odkrywaniu chrześcijaństwa. Człowiek, który tam wstępuje ma na początku bardzo piękny okres, wszystko mu się układa, ma wspaniałą wizję przyszłości; wydaje mu się, że będzie miał piękną rodzinę... Tam wydaje się, że wszystko jest możliwe. Potem przychodzi okres kryzysu, gdy okazuje się, że rodziny się rozpadają, ale dowiaduje się tego, gdy się zaangażuje, gdy jest o wiele trudniej zrezygnować. Wymaga to też przyznania się wobec siebie do błędu, ponieważ człowiek postawił się w wielu sytuacjach.
Jak doszło do decyzji odejścia stamtąd?
Miałam walczącą mamę, która podsuwała osoby, by rozmawiały ze mną. A także sprzeczne informacje, na które napotykałam, gdy nie potrafiłam obronić tego, w co wierzę, i że właściwie to wszystko się razem nie trzyma kupy. Moim pragnieniem było pomaganie innym. A okazało się, że nikomu nie pomogłam, nawet sobie. Przed odejściem zaczęły mi się otwierać oczy, że jest dużo fałszu. Docierały informacje, że jest to, a rzeczywiście było, coś innego. Gdy chodziło się do starszych, opowiadali: trzeba wierzyć i właściwie nie jest tak ważne czy jest tak czy siak. Więc wiele sprzeczności.
Także zetknęłam się z żywy kościołem poprzez przyjaciółki, które uczestniczyły aktywnie w grupie Odnowy w Duchu Świętym. Ponieważ tam, u Moona, zaczęłam się modlić, a wcześniej to myślałam, że w kościele tylko "Zdrowaśki" odmawiają. Zobaczyłam, że jest to bardziej duchowe, żywe niż w Kościele Moona, gdzie wszystko jest bardziej ludzkie, naturalne. Ale to jeszcze nie wystarczyło. Usiłowałam to sobie uporządkować. Ponieważ Bóg w moim życiu był obecny, więc stwierdziłam, że jest Bogiem i jest Wszechmogący. On mi udzielił odpowiedzi czy mam tam być, czy też nie i poprzez splot wypadków bardzo dla mnie jasnych, uzyskałam odpowiedź, że nie mam tam być. Wiedząc, że imię Jezusa jest światłem, odeszłam stamtąd zupełnie nie wiedząc, gdzie idę i co robię. Od tamtego momentu tak to się potoczyło, że chcę być w Kościele katolickim i wiem dlaczego: poprzez Jezusa i zaufanie Bogu. Gdybym nie poszła za Jezusem, nie odeszłabym.
I dlatego uważam, że to jest złe, nie tylko z przyczyn społecznych. Chociaż też widzę, że ludzie się w pewnym momencie zamykają, sztywnieją, marnują swoje życie, zdolności, poświęcają życie tylko na jakąś działalność bezproduktywną. Dla mnie najważniejsze było odkrycie, że Zbawicielem jest Jezus i nie potrzebuję innego. Tam ludzie idą za człowiekiem, który podaje się za Zbawiciela."