Kraj nie tylko bin Ladena

Stanisław Guliński, arabista, znawca problemów Bliskiego Wschodu

publikacja 01.02.2010 14:20

Jemen nawet w świecie arabskim kojarzy się egzotycznie, dziwnie i zaściankowo. My nie wiemy o tym kraju prawie nic.

Kraj nie tylko bin Ladena Czytanie Koranu w Wielkim Meczecie w Sanie - stolicy Jemenu fot. PAP/EPA/YAHYA ARHAB

Znajomi Egipcjanie pukali się w głowę, gdy my – mieszkający w Kairze Europejczycy – planowaliśmy wycieczkę do Jemenu. „Po co? Chcecie lecieć jakimś starym samolotem do biedy, miast zamykanych na klucze (od 1962 r. już nie), z mnóstwem naćpanych facetów wsiadających ze sztyletem u pasa do autobusu?” Właśnie dlatego chcieliśmy.

Niespokojna okolica
Do swojego pustynnego i suchego Półwyspu Arabskiego Jemen jest jakby odwrócony plecami wysokich gór i pustyni. Patrzy raczej ku morzu, opadając zielonymi tarasami, pokrytymi siecią miast i lekko otumaniony najbardziej na świecie bodaj rozpowszechnionym użyciem substancji halucynogennych – rośliny qat. (40 proc. wszystkich upraw). A za morzem nic wesołego: Somalia, kraj nie kraj, od 1991 r. buzujący wojną domową. Nie weselej jest w Zatoce Adeńskiej, przecinanej łodziami z nielegalnymi imigrantami, którzy w biednym Jemenie szukają życia lepszego, niż mieli w jeszcze biedniejszej Somalii.
Za plecami Jemen ma bogatą i ortodoksyjnie islamską Arabię Saudyjską.

Jemeńczycy masowo wyjeżdżają do pracy u zasobnego sąsiada. Niektórzy, jak ojciec Osamy bin Ladena, zrobili tam karierę „od pucybuta do milionera”. Saudyjczycy przyjeżdżają do Jemenu na tanie wakacje, a ostatnio przez granicę zagląda tu i armia saudyjska pomagająca zwalczać rebelię rodu al-Huthi, która od 2004 r. wywołała już 5–6 mikrowojen domowych. W Jemenie i jego pobliżu nie jest więc spokojnie. Ale proroctwa, że Jemen staje się kandydatem na następny Afganistan czy Irak spełnią się tylko wtedy, gdy Zachód, a szczególnie USA, zaczną „walkę z terroryzmem” w Jemenie traktować z równą nonszalancją jak wcześniej nad Eufratem czy w górach Hindukuszu

Trzy choroby
Można powiedzieć, że Jemen zjadają trzy niezależne choroby: terroryści – islamiści, separatyści z południa i rebelia al-Huthi w prowincji Sa’ada na północy. Silne są struktury plemienne, które tradycyjnie w wielu rejonach cieszyły się dużą autonomią od państwa. Plemiona z trudem adaptują się do nowej dla siebie sytuacji, gdy sieć posterunków sił bezpieczeństwa, szkół i kontrolowanych przez władze meczetów próbuje coraz głębiej infiltrować ich tereny. Odcięta górami, dolinami i brakiem dróg stolica była do niedawna miejscem niemal abstrakcyjnym. Gdy władza centralna wkracza na róg domu, a czasem przekupuje, by ją np. poprzeć w wyborach, plemiona próbują się dostosowywać do nowej sytuacji wedle sobie znanego kodeksu zachowań.

Sana nie spełnia obietnic? Więc plemiona porywają zakładników, by wymóc realizację zapowiedzi. Porywają przedstawicieli władzy, a czasem turystów, których władza w pojęciu plemion „sprowadziła” do Jemenu” dla własnych zysków. Zwykle porwanym nie działo się w niewoli nic złego, groźniejsze były próby odbicia ich przez jemeńskie siły bezpieczeństwa. Taka sytuacja spotkała kilka lat temu polskiego ambasadora w Sanie, porwanego w czasie wizyty u dentysty.

Na próg jemeńskiego domu przychodzą islamiści. Jak w wielu krajach muzułmańskich w latach 70. XX wieku państwo uznało (z błogosławieństwem Zachodu), iż radykalizm islamski jest świetną przeciwwagą dla bardziej wówczas niepokojącego zagrożenia komunistycznego. Rząd w Sanie, z trwogą spoglądający na jedyny w arabskim świecie eksperyment marksistowski i bazy sowieckie w niezależnym podówczas Jemenie Południowym, ochoczo zapraszał wahabitów z sąsiedniej Arabii Saudyjskiej.

A ci brzydzili się i czerwonymi bezbożnikami, i heretykami – stanowiącymi prawie jedną trzecią jemeńskiego społeczeństwa wyznawcami zajdyzmu (miejscowej odmiany szyizmu). Dynastia zajdyckich imamów rządziła różnymi fragmentami Jemenu ponad 1000 lat, do rewolucji w 1962 r. W 1990 r. udało się doprowadzić do zjednoczenia obydwu państw jemeńskich – jedynej jak dotąd prawdziwie udanej unii w świecie arabskim, ale sentymenty sobiepaństwa na południu dają o sobie znać zawsze, gdy centrum zawodzi. W zjednoczonym Jemenie propagatorzy surowego islamu wahabickiego zdobyli w wielu meczetach rząd dusz, torując drogę jeszcze radykalniejszym od siebie: al Kaidzie

Korzenie terroryzmu
Jemen zwracał uwagę USA już od kilku lat. Jeszcze przed atakami na World Trade Center (i Pentagon) islamiści dokonali tu w 2000 r. spektakularnego ataku na amerykański niszczyciel USS Cole w porcie Aden, dawnej stolicy Jemenu Południowego. Zginęło wtedy 17 amerykańskich marynarzy. Z jednej strony nic dziwnego – bo z Jemenu pochodzi rodzina bin Ladenów, a wśród przebywających w Guantanamo 210 więźniów, aż 97 to Jemeńczycy. Z drugiej strony, Jemen zawsze dotąd pozostawał z dala od spraw ogólnoarabskich.

Na tutejszej prowincji nic nie dzieje się bez przyzwolenia plemion. Międzynarodowa siatka bojowników al Kaidy walczących w ogólnoświatowym dżihadzie długie lata pasowała do tego hermetycznego środowiska niewiele lepiej niż „niewierni” z Zachodu. Swoboda, z jaką al Kaida zaczęła poruszać się ostatnio w Jemenie, nie wynikała z sympatii w lokalnym społeczeństwie, ale raczej ze słabości władzy. Tam gdzie działają plemienne (nie ideowe) powiązania przywódców al Kaidy i gdzie kolejni z nich zdołali się wżenić w jemeńskie plemiona, luźny charakter jemeńskiego państwa daje im swobodę działania nieznaną w silnie nasyconych tzw. służbami nowocześniejszych państwach arabskich. Zwłaszcza al Kaida Arabii Saudyjskiej (właściwego matecznika tej struktury), uciekając przed represjami, chroni się właśnie w Jemenie.

W lipcu 2009 r. odwiedził Sanę gen. Petraeus. Obiecał jemeńskim władzom dodatkową pomoc na zwalczanie terroryzmu (70 mln USD w ub. roku). W zamian oczekiwał radykalniejszej akcji w prowincjach penetrowanych przez islamistów. W następstwie, prezydent Ali Abdallah Salih posłał swojego bratanka Ammara, by w porozumieniu z plemionami przeprowadził modelową operację, która przekona Amerykanów o korzyściach inwestowania w jemeńskie władze. Tyle że najpierw islamiści zdołali zdobyć rządową ciężarówkę z zaopatrzeniem, a następnie siły rządowe pod dowództwem Ammara ostrzelały zabudowania członków plemion, z którymi wcześniej negocjowano współpracę. A miały zaatakować kryjówki al Kaidy. W tej bitwie rząd stracił 5 czołgów, było wielu zabitych i rannych żołnierzy, a siedmiu dostało się do niewoli. Władza przegrała militarnie, bo wywołała bunt neutralnych plemion, ale i – jak często w państwach arabskich – przekonała resztę obywateli, by w przyszłości nie wierzyć jej wersji wydarzeń.

Przepis na zwycięstwo
Nigeryjczyk Umar Faruq Abd al-Muttalib, który próbował wysadzić samolot lecący do Detroit, przyznał, że został przeszkolony w Jemenie. To skierowało na Jemen uwagę świata, który do niedawna nie bardzo wiedział, gdzie to państwo w ogóle leży. Zastanawiano się, czy nie rodzi się nowe laboratorium terroryzmu światowego. A może na Jemen będą przeprowadzane naloty albo jakaś operacja sił specjalnych USA i sojuszników. Przypomnijmy: w tym izolowanym i żyjącym własną dynamiką kraju toczą się trzy blisko powiązane konflikty. Atak zewnętrznych sił na jeden wybrany element tej układanki (al Kaida) będzie powtórzeniem scenariusza z Marib. Rykoszetem napędzone zostaną pozostałe konflikty: walka zajdytów z sunnitami i separatyzm na południu. A struktury plemienne, tradycyjnie zapewniające lepsze bezpieczeństwo niż państwo, jeszcze bardziej odgrodzą się od zewnętrznej kontroli. Wtedy słabe państwo wyprosi u swoich zachodnich przyjaciół pomoc: ataki samolotów bezzałogowych i rakiet z odległych okrętów. Nie jest to przepis na jakiekolwiek zwycięstwo. Coraz więcej bezstronnych dotąd ludzi przekona się do abstrakcyjnej dla nich dotąd idei światowego dżihadu. I znowu będzie trzeba zamykać bramy miast i ambasad na klucze.