Wojna wypowiedziana wszystkim religiom

Małgorzata Rejmer

publikacja 17.10.2018 07:30

- Dość obskurantyzmu i mistycyzmu! - grzmi wódz. - Socjalizm buduje się znojem, nie modlitwami.

Wojna wypowiedziana wszystkim religiom MAREK PIEKARA /Foto Gość Dziś Albańczycy może i nie chodzą do kościoła, ale przynajmniej są wolni. Nie ma nic piękniejszego niż wolność

– Chyba nie wypada, żebym z panią rozmawiała w takim fartuszku – uśmiecha się siostra Roza, głaszcząc błękitny nylon sukienki.

Patrzę w jej spokojną, babciną twarz, w oczy brązowe wokół źrenicy, z błękitną obwódką tęczówki. Już po chwili siostra Roza pokazuje mi zdjęcie grupowe z 1942 roku, przedstawiające nowicjuszki ze zgromadzenia franciszkanek: w najniższym rzędzie, wśród najmłodszych, przysiadła ona, jedenastoletnia Gjina, bo tak miała na imię, zanim złożyła śluby. W drugim rzędzie ręce na podołku trzyma Maria Tuci, czternastoletnia, skupiona, niemal chmurna. Powaga jej spojrzenia wyróżnia ją z tłumu dziewcząt. Spośród nich to właśnie Maria będzie cierpieć najwięcej i to ona zostanie drugą po Matce Teresie błogosławioną kobietą w historii Albanii.

– Miałam ledwie dziesięć lat, gdy wstąpiłam do szkoły zgromadzenia franciszkanek – uśmiecha się siostra Roza. – Powtarzano mi, że jestem za młoda, że nie dorosłam, by być tak blisko Boga, ale miałam poczucie, że On daje mi siłę. Siedziałam w ławce, słuchałam nauczycieli, śpiewałam pieśni i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym być gdzie indziej, czułam, że jestem pełna Boga. A potem przyszli komuniści i od razu zamknęli katolickie szkoły, starli na proch wszystko…

Nie mam słów, żeby o tym mówić. Wszyscy wspaniali ludzie, których znałam, byli niszczeni albo zabijani. Ci najmądrzejsi, najjaśniejsi… Słuchałam ich na mszy z otwartym sercem, a potem raz po raz przychodziły wieści: ojcowie Daniel Dajani, Gjon Shllaku i Giovanni Fausti rozstrzelani w Szkodrze pod murem cmentarza w 1946 roku, biskup Frano Gjini umęczony i rozstrzelany, ojciec Deda zadręczony na śmierć… Za każdym razem pękało mi serce, bo zabierali nam najlepszych duchownych, tych, których się bali, bo mogliby stawiać opór.

I nie zabijali ich ot tak, po prostu. Torturowali ich przed śmiercią straszliwie, jakby wzmacniali się od tego cierpienia, podtapiali ich w studzience ściekowej, nie pozwalali chodzić do toalety, głodzili… Kości pękały jak suche gałązki…

Opowiem ci o Marii Tuci, jak ją ujrzałam wtedy… W szkole Maria zawsze miała dla mnie dobre słowo, była spokojna, inteligentna, silnego ducha. Straciłam z nią kontakt, gdy w 1946 roku franciszkanie wysłali ją do szkoły w okręgu Mirdita, żeby uczyła dzieci. Kiedy zamordowano lokalnego sekretarza partii Bardhoka Bibę, ona, jej brat i trzysta innych osób trafili do więzienia. Była taka młoda, miała dwadzieścia dwa lata… Podobno śledczy Hilmi Seiti powiedział jej na pierwszym przesłuchaniu: „Sprawię, że nikt cię nie rozpozna”.

Wpychali Marię do wielkiego wora, a wraz z nią wrzucali do środka dzikie koty i tłukli kijami w wór ze wszystkich sił, tak że zwierzęta szalały z bólu i pazurami orały jej ciało. W końcu Maria była tak wyniszczona, że trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. Gdy pojechałam ją odwiedzić i weszłam na salę, nie mogłam jej dojrzeć. Dopiero gdy usłyszałam krzyk: „Gjina, Gjina!”, przystanęłam w pół kroku. Ta postać na łóżku w kącie sali… Kości obleczone skórą i kawałek kości zamiast nosa… „Boże Przenajświętszy – myślałam – co oni jej robili, że tak wygląda?” A przecież wcześniej była normalną, zdrową, piękną kobietą… Była z nas wszystkich najładniejsza… I była silniejsza niż my wszyscy, bo zaraz powiedziała: „Gjino, mam zapalenie płuc, a podają mi tylko penicylinę, proszę, postaraj się dla mnie o leki”. „Oczywiście – odpowiedziałam – załatwię wszystko, co trzeba”, bo robiłam  już wtedy kurs pielęgniarski, ale widziałam po jej szyi i przedramionach, że jest bardzo źle, tak straszliwie musieli ją bić i głodzić. Tylko oczy pozostały te same.

„Muszę stąd wyjść”, wyszeptała, a ja przytaknęłam.

Umarła tydzień później, nim zdążyłam zdobyć leki. Podobno przed śmiercią powiedziała komuś ze swojej rodziny, że odchodzi wolna.

W porównaniu z Marią nie cierpiałam ani chwili. Nim wyszłam z domu, stawałam na chwilę przed drzwiami i powtarzałam bezgłośnie: „Boże bezgrzeszny, chroń mnie przed wszelkim złem”. A zła nie brakowało, zło było wszędzie.

W połowie lat sześćdziesiątych Enver Hoxha postanawia rozprawić się z Bogiem raz na zawsze. Wiara odciąga Albańczyków od jedynej słusznej ideologii, dlatego system wypowiada wojnę wszystkim religiom. Odkąd Hoxha przejął władzę, zaczynają się prześladowania imamów, duchownych prawosławnych i bektaszyckich babów, ale najokrutniejszy los spotyka księży katolickich, mordowanych za „szpiegostwo na rzecz Watykanu, działalność antypaństwową i zdradę ojczyzny”. Władza nienawidzi wszystkiego, co zachodnie, a katolicyzm w Albanii zawsze wspierany był przez Włochy i dawne Austro-Węgry, czyli imperialistów. Duchowni giną rozstrzelani, utopieni w szambie, zmasakrowani, uduszeni. Wielu traci życie w obozach pracy.

Ale nawet tyle cierpienia to wciąż za mało. W lutym 1967 roku Towarzysz Komendant apeluje do młodzieży, by wytoczyła wojnę „przesądom religijnym”: „Dość obskurantyzmu i mistycyzmu! – grzmi wódz. – Socjalizm buduje się znojem, nie modlitwami”.

Gazety w całej Albanii próbują przekonać nowego socjalistycznego człowieka, że religia jest główną przeszkodą w dalszym rozwoju kraju, bastionem konserwatyzmu, wrogiem emancypacji kobiet i „fałszem w służbie obcych sił”. Brudną robotę reżim chce wykonać rękami młodych.

Wkrótce najlepiej uformowani ideologicznie z zapałem przystępują do plądrowania kościołów i niszczenia kaplic. Pierwsi ruszają z kilofami studenci z Durrës, potem dołączają młodzi z Lezhy, akcja odbywa się w atmosferze propagandowych pikników. Szczególnie gorliwi są ci ze złą biografią, bo pragną pokazać, że należy im się druga szansa. Mieszkańcy wsi rujnują lokalne kościoły, a władza dwoi się i troi, by przekonać społeczeństwo o słuszności nowego planu: któż by wierzył w Adama i Ewę, skoro wiemy, jak wyglądał neandertalczyk? Po cóż nam wiara, jeśli mamy naukę? Czy Albania naprawdę potrzebuje tych spasionych darmozjadów, którzy tylko wyciągają pieniądze od ciężko pracujących ludzi? Dość z przesądami! Potrzebujemy budynków o większej użyteczności!

– Patrzyłam, jak moja ukochana katedra w Szkodrze zamienia się w wielką halę sportową, a tłum wiwatuje – wspomina siostra Roza. – Na moich oczach burzono kościoły, cerkwie i meczety i zamieniano je w magazyny, teatry, kina i domy kultury. Wcześniej mogliśmy przynajmniej raz w tygodniu spotkać się w kościele, czytać Pismo Święte, razem śpiewać. W 1967 roku wszystko to nam odebrano. Ale mimo strachu codziennie przed jedzeniem robiliśmy znak krzyża, choć wiedziałam, że jeden ze znanych mi księży trafił do więzienia, bo jego bratankowie donieśli, że się modli. Nadal obchodziliśmy Boże Narodzenie, ale tego dnia nie wolno nam było nawet przyrządzić mięsa, bo szpiedzy zaraz donieśliby władzy. Tuż przed świętami zamykało się sklepy, na wypadek gdyby ktoś miał do wykorzystania talon na mięso lub jajka. Dlatego 25 grudnia zbieraliśmy się w kręgu, ciaśniuteńkim, tylko rodzice i nas pięcioro, i niemal bezgłośnie śpiewaliśmy kolędy. Brat, który wcześniej grał w kościele na flecie, teraz dmuchał tak leciuchno, że ledwie było go słychać. Mieliśmy wielkie szczęście, że mogliśmy sobie ufać.

Skoro Boga już nie ma, byli kapłani muszą wreszcie zająć się czymś pożytecznym, orzeka władza i kieruje ich do ciężkiej pracy w kooperatywach. Najbardziej oporni i najlepiej wykształceni trafiają do więzień, przede wszystkim do Spaça i Burrel. Reżim wciąż przelewa krew: w 1971 roku ksiądz Shtjefën Kurti, więziony wcześniej przez siedemnaście lat, zostaje rozstrzelany za to, że ochrzcił w tajemnicy dziecko; czterej inni księża giną przed plutonem egzekucyjnym jako antykomuniści i wrogowie ludu.

W dni świąteczne władza wymyślała dla obywateli zadania specjalnie, na przykład pracę przy budowie kanału albo brukowaniu nowej ulicy, tak by ludzie wracali do domu zupełnie wyczerpani. Mieszkańców Szkodry w okresie Bożego Narodzenia wysyła się do czyszczenia szamba. Ateizm triumfuje – władza jest tak zadowolona z postępów, że w 1973 roku otwiera w dawnym kolegium franciszkanów w Szkodrze Muzeum Ateizmu wzorowane na podobnych placówkach powstałych w Związku Radzieckim.

Trwa tropienie wierzących, którzy ośmielają się praktykować w domu. Zakamuflowani agenci Sigurimi wpadają do sąsiadów z wizytą, by wywęszyć ślady aktywności religijnej i złożyć stosowne donosy. W 1983 roku w Mirdicie ktoś wydaje władzy staruszkę, która uczy wnuki pacierza; kobieta umiera w trakcie tortur. Wielu pomaga reżimowi na własną rękę – w tej kwestii szczególnie użyteczni okazują się nauczyciele.

– Uwaga! – woła pani. – Teraz będzie trudne pytanie, kto dobrze odpowie, dostanie nagrodę. Co to jest?

I rysuje na tablicy dwie przecinające się linie. Dzieci siedzą spłoszone, nikt nie wie. W końcu jakiś maluch nie wytrzymuje i woła triumfująco:

– Krzyż!

Nauczycielka kiwa głową.

– Świetnie – chwali. – Poproś mamę i tatę, żeby przyszli jutro do szkoły. Chciałabym im coś powiedzieć.

– Wiedziałam, że na strychach i pod deskami podłóg ludzie wciąż ukrywają Pismo Święte, ikony, Koran, gromadzą się na cmentarzach, w prywatnych mieszkaniach i w górskich dolinach, by odprawiać nabożeństwa, przywożą duchownym jedzenie do więzień, przechowują w ukryciu naczynia i szaty liturgiczne. Sama zakopywałam w lesie znalezione różańce i modlitewniki.

Udało mi się skończyć szkołę pielęgniarską i odtąd jeździłam od wioski do wioski, doglądając i lecząc dzieci. Skoro nie mogłam żyć dla Boga, żyłam dla innych i każdego dnia dawałam im, ile tylko mogłam. To był mój akt oporu wobec władzy. Kiedyś wzięłam na plecy jednego chłopczyka, bo widziałam, że przez gorączkę już traci oddech, zaniosłam go do najbliższego szpitala i tak go uratowałam. Mimo wszystko miałam dobre życie, czułam się potrzebna, a ludzie odpowiadali mi dobrocią. Jako zakonnica w oczach władzy byłabym złem, jako pielęgniarka byłam szlachetna i użyteczna, co roku nagradzano mnie dyplomami.

Nigdy nie wyszłam za mąż, jakżeż? Całe życie czułam się siostrą zakonną, tyle że w świeckim ubraniu. Komunizm był systemem czasowników, nie idei – jedliśmy, pracowaliśmy, umieraliśmy, nic więcej. Narzucono nam filozofię marksizmu-leninizmu, ale ona była pusta, my wszyscy jako ludzie komunizmu byliśmy puści. A teraz? Teraz życie jest piękne, wiara jest piękna. W 1991 roku wróciłam do zakonu i wreszcie jestem wśród sióstr, które poznałam w latach czterdziestych. Wszystkie przez całe życie czułyśmy się zakonnicami. Dziś Albańczycy może i nie chodzą do kościoła, ale przynajmniej są wolni. Nie ma nic piękniejszego niż wolność.

Maria Tuci patrzy na nas z portretu: spokojna twarz o regularnych rysach i skupionym spojrzeniu. Kiedy żegnam się z siostrą Rozą, siostra Teresa, która do tej pory tylko się nam przysłuchiwała, proponuje, że zaprowadzi mnie do grobu błogosławionej Marii.

– Tyle cierpienia – mówi, gdy stoimy przy niedużym, białym sarkofagu. – Dziś żyjemy tylko po to, żeby żyć. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu reżim mógł torturować młodą dziewczynę, kaleczyć, głodzić, oszpecić nie do poznania, tylko dlatego, że była wierząca, tylko dlatego, że nazwano ją wrogiem. Dziś młodzi są wolni i słabi. Kiedyś musieli być silni, żeby z godnością umrzeć.

*

Powyższy tekst jest fragmentem książki "Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii". Autorka: Małgorzata Rejmer. Wydawnictwo: Czarne, 2018 r.