Nielegalnie na świętej ziemi

publikacja 28.10.2019 08:00

Ata kadosh uschimcha kadosh we kadoshim jehallelucha sela.

Jerozolima David Bolton / CC 2.0 Jerozolima
Pod Ścianą Płaczu

Na placu przed Ścianą Płaczu wybrzmiewa niewyraźny, monotonny śpiew. Wybiła właśnie godzina porannej modli­twy, w której pada to zdanie. Stanowi ono jedno z osiemna­stu pozdrowień zawartych w żydowskiej modlitwie pocho­dzącej z I wieku naszej ery. „Ty jesteś święty, a Twoje imię jest święte, a święci chwalić Cię będą”. Święci, pośród któ­rych znalazłem się w ten upalny poranek, to szary tłum męż­czyzn gromadzących się tu, w Jerozolimie. Czarne płaszcze, bujne brody. Żydzi bezładnie kołysali się przy głośnym śpie­wie psalmów wykonywanym na jednym dźwięku. Na pulpi­cie znajdował się stos świętych ksiąg. Sylwetki ludzi wokół mnie przypominały krzepkie postaci rodem z osiemnasto­wiecznego żydowskiego osiedla gdzieś we wschodniej Euro­pie albo nawet z jakiejś wioski z czasów biblijnych patriar­chów. Znalazłem się tu przypadkowo. Wcześniej stałem niepewnie z boku. W pewnej chwili luźny krąg zgromadzo­nych wokół pulpitu i modlących się mężczyzn otworzył się i zanim się spostrzegłem, stałem wśród nich. Jak mogło do tego dojść? Wprawdzie miałem na głowie kipę, a pod pachą Biblię, ale przecież poza tym łatwo można było się zoriento­wać, że nie jestem jednym z nich. Z setek gardeł wokół mnie płynął śpiew, mamrotanie oraz wołanie w prastarym języku Izraela. Niewielką pochyloną postać obok mnie zauważyłem dopiero wówczas, gdy chwyciła mnie za rękę. Na skroniach falujące loki, na głowie kapelusz, narzucony na ramiona płaszcz. Brwi z pewnością podobne jak u ojca Abrahama. „Trzeba pewnie kogoś pokierować, poprowadzić za rękę” – pomyślał najprawdopodobniej stary rabin i wyciągnął z kieszeni jakiś kłębek ze skóry.

Bełkocząc coś niezrozumiałego, rabin zaczął szybkimi, choć sztywnymi ruchami wiązać mi paski na ręce. To tefilin – skórzane pudełeczka, które pobożni Żydzi przywiązują sobie podczas modlitwy do czoła i ramion. Zwinne ruchy starca wykonującego tę świętą czynność zdradzały jego obycie oraz wprawę. Był to rytuał, którego niepostrzeżenie stałem się częścią. Nagle przemknęła mi przez głowę myśl: „Co się stanie, kiedy ten człowiek dowie się, że ja wcale nie jestem Żydem i modlę się z nimi tylko dlatego, iż jako chrześcijanin czuję się blisko związany z Ludem Bożym Starego Przymie­rza, ale nie jestem jego członkiem?”. Rabin roztaczał wokół siebie jakąś groźną aurę. Starzec przeszywał mnie spojrze­niem swoich dużych, czarnych oczu. Bardzo łatwo przyszło mi wyobrazić sobie, jak wpada w szał. Tak czy inaczej, było już za późno. Starzec ukończył swoje czynności i wcisnął mi do ręki sidur – żydowski modlitewnik. Otworzył go na stro­nie, gdzie znajdowała się modlitwa, którą należało odmówić przy zakładaniu tefilin. Niedwuznacznym gestem dał mi do zrozumienia, iż teraz mam zacząć się modlić. Stałem z ręką obwiązaną tak mocno, że czułem, jak pulsuje mi krew. Zaraz nad moimi oczami było przywiązane duże, czarne pude­łeczko ze słowami ze świętej księgi. Teraz stałem już w kręgu świętych, zaledwie kilka kroków od zachodniej ściany świą­tyni – najświętszego miejsca dla pobożnych Żydów. Zosta­łem włączony do „dynastii wybranych”, którzy od tysięcy lat nosili podobne tefilin i modlili się tymi samymi słowami. Tajemnicze, czarne litery w złoto oprawionej księdze tań­czyły mi przed oczami. Te litery zdawały się istnieć dłużej niż wieczność. W duchu czułem się tak, jakbym stał na dzie­dzińcu świątyni Salomona – w świętym miejscu. Pod czuj­nym spojrzeniem mojego nowego towarzysza modlitwy czułem się jak człowiek, który wypłynął za daleko w morze i w pewnej chwili, wodząc wzrokiem aż po horyzont, spo­strzegł, jak bardzo oddalił się od bezpiecznego brzegu. Nie bałem się oczywiście o moje życie, miałem jednak poczucie, iż znajduję się na zakazanym dla mnie terenie i stoję niele­galnie na świętej ziemi. Trochę było we mnie strachu, a tro­chę pełnej podziwu radości.                                       

Tym razem los okazał się dla mnie łaskawy. Sidur wręczony mi przez rabina zawierał objaśnienia po angielsku. Znala­złem tam wskazówkę, przy których hebrajskich słowach należy ucałować tefilin. Kiedy skończyłem się modlić i zosta­łem uwolniony od skórzanych pasków, starotestamentalne oczy starca obdarzyły mnie przychylnym spojrzeniem. Zapy­tał, jak mam na imię i jak się nazywał mój ojciec. Rabin wsu­nął rękę pod moją grzywkę, która opadała na czoło. Nawet imiona przeze mnie wymienione nie zdradziły mu mojego „pogańskiego” pochodzenia. „Błogosławię cię Johannesie, synu Michaela, błogosławieństwem Izraela” – wyszeptał starzec niskim głosem taką lub podobną formułę. Trząsłem się jeszcze nieco, kiedy szedłem do wyjścia. Czułem się jed­nak obdarowany. W pewnym sensie naprawdę spotkałem świętego i choć na to nie zasłużyłem, nie odtrącił mnie, lecz zostałem przez niego zaakceptowany i przyjęty.

*

Powyższy tekst jest fragmentem książki "Bóg nieokiełznany. Jak opuścić strefę duchowego komfortu". Autor: Johannes Hartl. Wydawnictwo: Esprit.

na Religie