To jest ten czas

Anna Janowska

publikacja 29.10.2010 09:34

Afryka ma wiele twarzy, będzie mi jej bardzo brakować – to moja ostatnia notatka z dziennika, prowadzonego w Zambii. Od powrotu minął ponad miesiąc i zapowiedź tęsknoty w pełni się sprawdza. Myślę, że jest dodatkowo podsycana przez próby wprowadzania w życie zambijskich przemyśleń i postanowień. Pomyśleć, że byłam tam tylko 5 tygodni…

To jest ten czas   - Na początku wszystko wydawało się po prostu przygodą - mówi Ania Trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie, jeśli kiedyś będę służyć w Afryce dłużej. Ten czas nie sprawił, że stałam się ekspertem w dziedzinie wolontariatu, misji jako takich, czy kultury krajów afrykańskich. Ale doświadczenie tego czasu jest we mnie czymś niepodważalnym, czym chcę się dzielić, zarażać, realizować w europejskiej codzienności, być wdzięczną.

Pan Bóg tak kształtował moje życie, że właściwie odkąd pamiętam, temat misji wydawał mi się ważnym, pociągającym, a jednocześnie przerażającym i absolutnie nie dla mnie. Pragnienie wyjazdu jednak rozwijało się, dojrzewało i nie dawało spokoju. Do dziś nie umiem zrozumieć, jak to się stało, że powiedziałam głośno: to jest ten czas.

Na początku wszystko jest przygodą

Z bólem odkrywałam, że w naszej polskiej, pełnej ruchów chrześcijańskich rzeczywistości zagadnienie wolontariatu misyjnego jest jeszcze w powijakach. Ostatecznie zaczęłam pytać znajomych misjonarzy i misjologów, co zaowocowało spakowaniem plecaka i wyjazdem. Dokładnie 4 sierpnia 2010 roku wraz z ks. Piotrem, misjonarzem w Zambii i Markiem, drugim wolontariuszem, opuściłam polską ziemię.

Na początku wszystko wydawało mi się po prostu przygodą.   Wielogodzinna podróż samolotem. Pierwsze spojrzenie na Lusakę, stolicę Zambii, miejsce sprzeczności- od zupełnego chaosu trójpasmówki z ruchem lewostronnym, przez targowisko na torach kolejowych, ministerstwo finansów, do którego każdy może wejść, po luksusowe ulice i centra handlowe.  Spotkania z polskimi misjonarzami w kolejnych misjach. 

Podróż na pace land cruisera przez góry do ukochanego Chingombe, wioski w sercu zambijskiego buszu. Piszę „ukochanego”, bo szybko mój wyjazd przestał być tylko przygodą, a Chingombe na 4 piękne tygodnie stało się miejscem życia, przedmiotem zgłębiania kolejnych tajemnic, źródłem inspiracji do pracy nad sobą i pokonywania własnych ograniczeń.

Po kolei: moim podstawowym zadaniem w misji było uczenie angielskiego. Najpierw myślałam, że to będą dzieci i że będziemy zaczynać od podstaw. Już pierwszego dnia okazało się, że moi uczniowie to młodzież od 12 do 20 roku życia i że podstawy mają opanowane- angielski jest językiem urzędowym w Zambii. Trzeba było szybciutko zmienić pomysł na ten czas i przestawić się na ćwiczenie gramatyki i czytania ze zrozumieniem, by młodzi mogli zdać listopadowe egzaminy do następnego etapu szkoły.

To jest ten czas   Uczniowie w klasie Cibemba i "szyszanie"

Pomysł pomysłem, a praktyka praktyką. Wiedziałam wcześniej, że edukacja w Chingombe nie stoi na najlepszym poziomie. Bardzo mało nauczycieli, którzy i tak często są nieobecni,  dużo dzieci, konieczność zdawania egzaminów państwowych, których wyniki zazwyczaj przychodzą z ministerstwa zbyt późno, by składać dokumenty aplikacyjne do następnej szkoły. Mimo posiadanej wiedzy wciąż dziwiłam się, że na przykład ktoś, kto jest w siódmej klasie i za kilka miesięcy ma zdawać pisemny egzamin… nie umie pisać i czytać.  Albo że dziewczęta właściwie się nie odzywają i są nieustannie krytykowane przez chłopców.  Że młodzi nie mają książek. Że zeszyty i długopisy mają nieliczni, najczęściej dzięki misji. 

To jest ten czas   Z uczniami No i cóż… nie mogłam się dziwić w nieskończoność, musieliśmy poza tym z Markiem uważać, by tym zdziwieniem nikogo nie urazić. Szybko przyjęliśmy do wiadomości, że żyjemy teraz w całkowicie innej kulturze, która nie jest ani gorsza, ani lepsza, tylko inna (kiedy to piszę mam na myśli... zupełnie inna!).  Gdy zrobiliśmy to założenie praca stała się łatwiejsza- towarzyszyła jej atmosfera akceptacji i chęci uczenia się czegoś nowego, chyba najbardziej z naszej, wolontariuszy, strony.  Trzeba było po prostu trochę się wysilić, by przedstawić wiedzę w sposób czytelny  i… bez używania języka cibemba. Dla mnie to były bardzo zabawne sytuacje, gdy na lekcjach języka angielskiego młodzież odpowiadała mi na pytania w swoim rodzimym języku.

To jest ten czas   Gdy mówiłam, że nie rozumiem, patrzyli na mnie zdziwieni. Wtedy ja dla odmiany zaczynałam mówić po polsku. To ich oczywiście niezwykle śmieszyło. Nasze „szyszanie” bardzo im się podobało i zazwyczaj było dobrym sposobem na rozładowanie atmosfery niepewności. Do tego starałam się dokładać różne metody aktywizacji, nieznane w tym środowisku.

Chusta Klanzy jak zwykle robiła furorę. Myślę, że lekcje w tej formie podobały się uczniom, bo wciąż przychodziło ich coraz więcej. Dla mnie była to wielka radość. Miałam świadomość, że to są ich wakacje i że nie mają obowiązku przychodzić na zajęcia. Tym bardziej doceniałam ich zaangażowanie. Z jednej strony mogli ćwiczyć swoje umiejętności, ale też, zwłaszcza chłopcy, korzystali z lekcji jako formy rozrywki, a dla mnie była to okazja do spędzania z nimi czasu, do rozmowy, wymiany poglądów.

To jest ten czas   Tańce Uczenie się ludzi

Z czasem zauważałam, że ci wszyscy na początku identyczni ludzie o czarnej skórze diametralnie się różnią. Szybko nauczyłam się ich rysów twarzy, co pozwalało też rozpoznawać, w jakim są nastroju. Każdy z nich był inny, z całą swoją wielobarwnością. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że moi czarni bracia wcale tak bardzo się od nas nie różnią.

Owszem, są sprawy totalnie odmienne od naszej europejskiej mentalności- stosunek do czasu, do wartości, do tempa życia, higieny, zdrowia. Jest jednak wiele spraw, w których się niewiele różnimy. Na przykład stereotypy , mity, fałszywe przekonania.

Pytanie: czy mogę pójść nad rzekę na wycieczkę. Odpowiedź: tak możesz. A czy są tam krokodyle? Są. Czy mam się ich bać? Tak, to niebezpieczne zwierzęta. Ale ciebie nie zjedzą. Dlaczego??? Bo masz białą skórę. One jedzą tylko czarnych. Albo inne pytanie: jaka waszym zdaniem jest Polska? Bogata (wszyscy biali są bogaci…). Jest jak jedna wielka Lusaka. I jaka jeszcze? Nie ma trawy i nie ma gór. Nie umieli zrozumieć, gdy opowiadałam im o naszych puszczach i lasach. Szeroko otwierali oczy, gdy ich przekonywałam, że nasze Tatry są wyższe od gór, które otaczają ich dolinę Chingombe, a ja sama chodzę na niedzielne spacery właśnie w góry, które otaczają miejscowość, w której mieszkam. Ot, wszędzie, na całym świecie ludziom trudno pojąć, że istnieje inna rzeczywistość i sprawdza się powiedzenie, że najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma.

Może tyle o samych lekcjach angielskiego.  Moim drugim zadaniem było pomaganie Markowi w prowadzeniu kursu komputerowego. Szybko okazało się, że on doskonale sobie radził ze sporą grupą uczniów, więc ja mogłam skupić się na ćwiczeniach tylko z dziewczętami. Tej sprawie chciałabym poświęcić trochę więcej miejsca.

To jest ten czas   Kitchen party Kobiety w Chingombe

Kobiety w Chingombe… Ładne i brzydkie, jak wszędzie. Dobrze i źle ubrane, też jak wszędzie. Dostojne i zwariowane. A poza tym: dzielne, zaangażowane, pozostające w tyle za mężczyznami. Kobieta w Zambii ma pracować. Przynosi wodę, szuka drzewa na opał, kupuje jedzenie, troszczy się o środki na utrzymanie rodziny. Nosi na głowie ciężary, otoczona gromadką dzieci. Bo kobieta ma urodzić wiele dzieci- to jej skarb.

Nigdy nie uważałam siebie za feministkę, ale zestawienie z tym rozdziałem kobiet i mężczyzn, którzy nawet przez wieś nie chodzą razem, zestawienie z tak niską pozycją kobiety i jednocześnie ich zaangażowaniem w życie wspólnoty poruszyły mnie głęboko, jako kobietę. Tym bardziej byłam wdzięczna kobietom z Chingombe, że zapraszają mnie do życia z nimi.

Szybko okazało się, że trudno wyjść z kościoła, by choć na chwilę nie zatrzymać się i nie porozmawiać z nimi. Wołały mnie na pogawędkę, spotkanie, do wspólnej pracy. Najbardziej byłam im wdzięczna, gdy zaprosiły mnie na tzw. kitchen party- coś na wzór wieczoru panieńskiego przed ślubem, który miał się odbyć tydzień później. Zaproszone były tylko kobiety, okna sali były zasłonięte matami a drzwi zamknięte mimo upału, by żaden ciekawski mężczyzna nie mógł dostrzec, co dzieje się w środku.

To jest ten czas   Kicthen party A działy się bardzo miłe rzeczy. Każda z kobiet przyniosła jakiś dar dla przyszłej Pani Młodej- jedzenie, chochle, miednice, ubrania, garnki, naczynia, sztućce i co która miała. Dary musiały być opisane, by było wiadomo, komu za co potem dziękować. Była wspólna modlitwa, przemówienia starszych, szanowanych kobiet, przemówienia sióstr zakonnych (niezwykle dzielne kobiety, kierujące codziennym życiem wspólnoty lokalnej, zwłaszcza życiem kobiet), modlitwa i czytanie Słowa Bożego. No i taniec- w rytm tradycyjnej muzyki i wszechobecnych bębnów.

Byłam pod ogromnym wrażeniem, gdy patrzyłam, jak tańczą stare już, ale wciąż żywotne uczestniczki przyjęcia. Pomyślałam, wtedy, że w tej ich kobiecości jest jakaś niezwykła siła, zupełnie inna niż nasze uparte dążenie do równouprawnienia.  Nie umiałam jednak oprzeć się pokusie sądzenia, że ich codzienne życie jest niesprawiedliwie ciężkie.

Na przyjęcie zaproszonych zostało tylko dwóch mężczyzn- Pan Młody i jego drużba.  Weszli na chwilę, by wykupić Młodą od rodziny i… zostali obdarowani najlepszym ciastem i napojami. Na koniec były tańce i wiele radości, a ja cieszyłam się, że te kobiety się w tym odnajdują, i że mogłam stać się małą cząsteczką ich wspólnoty. To dziwne, ale właśnie wtedy byłam Panu Bogu bardzo wdzięczna za dar kobiecości.

To jest ten czas   Ślub Miriam Przez następne tygodnie zaprzyjaźniałam się z Mirriam, Panią Młodą. Opowiadała, że jej mąż jest nauczycielem i że było dla niej ważne, iż po zaręczynach czekał dwa lata, aż ona skończy szkołę. Była jedną z pierwszych trzech dziewcząt w Chingombe, które ukończyły 12 klasę. Rozmawiałyśmy dużo o szansach na dalszą edukację, o poczuciu szczęścia, o tym, że mąż nie jest taki zły, bo nie pije codziennie… Jak widać, alkohol w każdym zakątku świata podobnie wpływa na jakość ludzkiego życia. Wiele razy jeszcze przed południem widziałam pijanych mężczyzn, siedzących w grupach, słuchających muzyki, zaczepiających przechodniów…

To jest ten czas   Ktchen party Tydzień po kitchen party- wielki ślub i wesele. Piękny, bo tzw. biały ślub. Kilka poprzednich małżeństw zawieranych było przez pary, które od lat żyły razem po ślubie rytualnym. Ten był zupełnie inny, pewnie dlatego zeszła się prawie cała wioska. Byłam wzruszona, gdy Pan Młody przed przysięgą składał uroczyste wyznanie wiary, by powrócić po latach do Kościoła katolickiego. Po raz kolejny mogłam sobie zadać pytanie o to, jaka jest moja wiara i co w moim polskim otoczeniu znaczy przywiązanie do Kościoła. Odpowiedź? Pozostawiam ją do odkrycia każdemu czytającemu..

To jest ten czas   Czy chcesz ?

Im więcej czasu mija od powrotu z Zambii tym więcej wątków rodzi się w mojej głowie i w sercu. Pierwszy- wiele pięknych osób, które dane mi było poznać, z misjonarzami na czele. Drugi- czas w Chingombe mnie samej, która miałam służyć, usłużył odkryciem niepodważalnego poczucia sensu życia i Bożego prowadzenia. Trzeci- życie na odludziu ma swoje plusy i minusy. Na pewno nie każdy jest stworzony do życia w miejscu, z którego do najbliższego miasta, sklepu, lekarza, trzeba przeciskać się wiele godzin przez góry. Właściwie dopiero po powrocie uświadomiłam sobie, że gdybym poważnie zachorowała, miałabym duże problemy z otrzymaniem szybkiej pomocy medycznej. Czwarty- jest we mnie wielkie pragnienie, by wykorzystać doświadczenia wolontariatu w przyszłości.

Chciałabym bardzo, żeby młodzi ludzie usłyszeli, że są potrzebni. Być może nikt im jeszcze nie powiedział, że istnieje coś takiego, jak wolontariat misyjny, że jest dobry i ważny. I być może nikt nie pokazał im, że kilkumiesięczny, półroczny czy roczny wyjazd jest możliwy. Po moim powrocie mój kolega powiedział mi „też bym tak chciał”.

A ja mogłam odpowiedzieć z pełnym przekonaniem: jeśli mówisz to poważnie, jeśli chciałbyś, to módl się i jutro kup duży plecak, bo wyjazd stanie się tylko kwestią czasu. Dla mnie dziś jest jasne, że jedyne pytanie, na które trzeba sobie odpowiadać brzmi: czy chcesz? Potem pozostaje modlitwa i aktywne oczekiwanie na konkretne rozwiązania. A zatem: czy chcesz?...

Jeśli chciałbyś/chciałabyś dowiedzieć się więcej na temat wolontariatu misyjnego (lub form pomocy) w Chingombe skontaktuj się z misjonarzami: www.chingombe.com