Wyznania

GN 41/2021 |

publikacja 14.10.2021 00:00

O islamie, sumieniu i cenzurze w mediach amerykańskich mówi Sohrab Ahmari, redaktor naczelny amerykańskiego dziennika „New York Post”.

Wyznania Błażej Zych

Barbara Gruszka-Zych: Kiedy chodził Pan do szkoły podstawowej w Teheranie, wezwano Pańskich rodziców, bo przyniósł Pan do szkoły „Gwiezdne wojny”…

Sohrab Ahmari: To były pierwsze lata republiki islamskiej, rząd walczył ze wszystkim, co przychodziło z Zachodu. Miałem wtedy siedem lat, mama zajmowała się redagowaniem tekstów jednego z naszych pisarzy. Kiedy zabierała mnie do swojej pracy, podobało mi się, że mogę tam oglądać zachodnie filmy. Kasetę z „Gwiezdnymi wojnami” zapomniałem wyjąć z plecaka i w szkole zrobił się z tego skandal. Mimo tak restrykcyjnego prawa rodzicom nie groziło za to więzienie czy amputacja kończyn. Skończyło się na rozmowie, a może łapówce...

Czuł Pan, że Iran to zamknięta klatka?

Oczywiście, ustrój wpływał na naszą codzienność. Znajomego ubiczowano za to, że znaleziono u niego nielegalny alkohol. Na szczęście moi rodzice należeli do irańskiej bohemy artystycznej i udawało im się osłonić mnie przed tym światem.

W USA było inaczej?

Miałem 13 lat, kiedy tam przyjechaliśmy. Minęliśmy Nowy Jork, Minneapolis i ostatecznie osiedliśmy w miasteczku liczącym 600 mieszkańców, z których większość stanowili mormoni. Natychmiast przelałem na nich swoją niechęć do mułłów. Jako 15-latek stałem się wojującym ateistą inspirowanym ideą trockizmu. Jeszcze w college’u marzyłem o studiach na uniwersytecie zdominowanym przez trockistów. Ale plany to jedno, a życie – drugie. Po drodze mój entuzjazm do marksizmu zaczął wygasać. Kiedy skończyłem college, w ramach programu dla absolwentów wylądowałem w regionie Rio Grande Valley w Teksasie, tuż przy granicy z Meksykiem. Uczyłem tam meksykańskie dzieci z biednych rodzin.

Poczuł Pan taką misję?

Nie pojechałem tam z pobudek ideowych. To był sposób na przeczekanie, ale kolega, z którym mieszkałem, był bardzo zaangażowany i traktował pracę jak misję. Wstawał codziennie o piątej rano, żeby solidnie przygotować się do zajęć i prowadził je z poświęceniem. A ja, cóż… Chodziłem na imprezy, podrywałem dziewczyny, sporo piłem. Kiedy tak go obserwowałem, dotarło do mnie, że posiadam sumienie, które daje mi znać, że nie zajmuję się tym, co w życiu najważniejsze.

To niesłychane, że ateista odkrył własne sumienie.

Sam się sobie dziwiłem. Ale kiedy zacząłem szukać dowodów na istnienie Boga, najbardziej przemówił do mnie fakt, że każdy z nas posiada sumienie. Że istnieje obiektywna moralność, zmuszająca nas do pytania o jej pochodzenie.

O sumieniu nieraz czytamy w Piśmie Świętym.

Mocno do mnie przemówiły słowa, które Pan Bóg kieruje do Kaina: „Co zrobiłeś? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!”. To pytanie Boga o sumienie, które się we mnie wtedy obudziło.

Ale przecież nie wyrządzał Pan innym wielkiego zła. Złem mogło być to, że był Pan obojętny.

Do seryjnego mordercy wiele mi brakowało, ale zorientowałem się, że żyję jak totalny leń.

Właśnie wtedy wpadła mi w ręce książka papieża Benedykta XVI „Jezus z Nazaretu”. W czasie lektury odkryłem, jak spójna i układająca się w logiczny ciąg jest wyłożona tam przez niego myśl chrześcijańska. Wychowany w duchu lewicowo-liberalnym, byłem przekonany, że wierzący to prymitywni, zabobonni wieśniacy, czujący respekt wobec wszystkiego, co niewytłumaczalne. A tu takie zaskoczenie.

Zaczął Pan chodzić do kościoła?

W momentach kryzysowych zaglądałem do kościołów katolickich w Londynie, gdzie później zamieszkałem. Szedłem na Mszę św., kiedy zdarzało mi się wstać rano na kacu po całonocnej imprezie i byłem zły, że znów zrobiłem z siebie idiotę. Uczestnictwo we Mszy św. zaspokajało moje dwie potrzeby. Pierwszą była chęć poczucia, że Bóg przez dokonującą się ofiarę przebacza mi grzechy. Poza tym chciałem wpisać się w porządek, który uosabia instytucja Kościoła. Pięć lat temu pod wpływem impulsu poszedłem do Brompton Oratory na Mszę św., nie trydencką, ale sprawowaną po łacinie. Głosy śpiewających brzmiały jak chóry anielskie. To było przeżycie prawie mistyczne, dlatego po Eucharystii poszedłem do księdza z prośbą, żeby przygotował mnie do chrztu.

Był Pan wtedy dziennikarzem działu opinii „The Wall Street Journal”. Ogłosił Pan to na forum?

Nie planowałem upubliczniać swojego przejścia na katolicyzm, ale kiedy dwa miesiące później we Francji, w normandzkim Saint-Étienne-du-Rouvray, dwaj dżihadyści odcięli głowę ks. Jacquesowi Hamelowi, postanowiłem dać świadectwo. Zamieściłem na Twitterze hasztag „Je suis Jacques Hamel” z informacją, że jestem na Drodze Neokatechumenalnej w Kościele katolickim.

Ten tweet przekazywano sobie w nieskończoność.

Ludzie sprawdzali w Wikipedii, kim jestem, i doszli do wniosku, że Irańczyk pod wpływem tego morderstwa przeszedł na katolicyzm. Sporo mnie kosztowało wyjaśnianie, że nigdy nie byłem pobożnie modlącym się pięć razy dziennie muzułmaninem i że nie taka jest przyczyna.

Żeby się nie powtarzać, opisał Pan swoją konwersję w książce „Przez ogień do wody”. Do czego odnoszą się pojawiające się w tytule symbole?

Odwołuję się w nich do mojej geograficznej wędrówki z gorącego Teheranu przez ocean. Jednocześnie symbolizują one moją podróż duchową od ognia piekielnego Szeolu, z którego uciekłem, do obmycia wodą chrztu św. Kiedy wcześniej doświadczałem „upadku człowieczeństwa”, o którym pisał Chesterton, paradoksalnie objawił mi się w nim zbawiający Chrystus.

A jak zareagowali na Pana konwersję koledzy z „The Wall Street Journal”?

Dołączyłem do zespołu cztery lata przed tym, jak zostałem katolikiem. W tym piśmie wyraźnie oddzielano dział wiadomości od konserwatywnego działu opinii. Jego konserwatyzm objawia się wspieraniem prawej strony sceny politycznej, wolnego rynku, niskich podatków, utrzymania silnej armii, przeciwstawianiem się hegemonii Rosji. W dziale opinii pracuje wielu katolików, którzy ucieszyli się, że ja też nim zostałem.

A jednak odszedł Pan do „New York Post”.

Kiedy urodziło nam się pierwsze dziecko, dostałem interesującą ofertę pracy od żydowskiej konserwatywnej gazety „Commentary”, a potem przyszła propozycja zatrudnienia w dziale opinii „New York Post”. To najstarszy dziennik amerykański – stworzony przez Aleksandra Hamiltona, ojca założyciela państwa – starający się przestrzegać standardów dziennikarstwa. Choć niedawno ogłosiłem odejście stamtąd, bo zamierzam zaangażować się we własne wydawnictwo, uważam, że to był dobry czas. Mogłem oderwać się od doktrynersko-konserwatywnego „The Wall Street Journal” i przejść do gazety popularnej, można rzec – tabloidu. To była ulubiona lektura codzienna prezydenta Donalda Trumpa i artykuły z działu opinii, które dobierałem, lądowały u niego na biurku. Czuliśmy dumę, otrzymując wycinek z naszej gazety z jego dopiskiem: „Dobra robota”.

Czy dziennikarzy „New York Post” dotyka cenzura?

12 października 2020 r. ukazał się na łamach rzetelnie napisany przez naszych dziennikarzy śledczych tekst o synu prezydenta Bidena – Hunterze, robiącym nielegalne interesy z biznesmenami z Ukrainy i Chin. Mieliśmy zdjęcia syna prezydenta palącego marihuanę, autentyczne nagrania rozmów, wszystko było udokumentowane. A jednak artykuł został ocenzurowany, najpierw przez Facebooka, potem Twittera, na co ostro na Twitterze zareagowałem. Potem w imieniu naszego pisma występowałem w wielu telewizyjnych debatach, mówiąc o cichej cenzurze. Przypominałem, że kiedy w prasie lewicowej nie zawsze rzetelnie opisywano potknięcia prezydenta Trumpa, żaden tekst nie został ocenzurowany.

Kto decyduje o tym, co zostanie poddane cenzurze?

Cenzury, o której mówię, dokonały wielkie firmy komputerowe i programistyczne, tzw. Big Tech, dominujące w cyberprzestrzeni, nie będące organami rządowymi ani, teoretycznie, politycznymi. Potem ukazał się list 50 pracowników wywiadu amerykańskiego, którzy stwierdzili, że nasze śledztwo ma znamiona rosyjskiej manipulacji, a media, które powinny sprawdzić zasadność oskarżenia, przyjęły je za pewnik. Jak widać wolność prasy w USA jest ograniczana z wielu stron – przez Big Tech, wywiad i media, które funkcjonują w myśl zasady: „Kto do nas nie pasuje, musi zostać wykluczony. Nie istnieje”.

Czy dokonuje Pan cenzury, wybierając teksty do druku i pisząc je?

Każde społeczeństwo rządzi się regułami, których nie chce łamać i na ich straży stoi jakaś mniej lub bardziej widoczna cenzura. Problem z dzisiejszą cenzurą polega na tym, że nie jest jawna. Dokonują jej prywatne firmy, których nikt z zewnątrz nie kontroluje, dlatego są tak niebezpieczne.

Obserwuje Pan te mechanizmy od środka…

I zauważyłem, że cenzura prowadzona przez prywatne firmy zdaje się nie stanowić problemu dla wielu tzw. konserwatystów, skupiających się na ograniczaniu wolności słowa i informacji wyłącznie przez władze państwowe. Dla nich cenzura rządowa to skandal i trzeba się jej przeciwstawiać, ale do cenzury prywatnej nie mają zastrzeżeń. Przez tę prywatną tyranię, która zdominowała sferę publiczną, upada porządek, według którego dobro ogółu powinno stać nad dobrem prywatnym.

W pytaniu o cenzurę chodziło mi też o zasady, jakimi się Pan kieruje w dziennikarstwie. Czy pisząc, dba Pan o to, żeby nie skrzywdzić swoich bohaterów?

Nie nazwałbym tego cenzurą, ale dobrymi praktykami dziennikarskimi, zdrowymi standardami, które, niestety, nie są normą. Jeżeli np. chcemy kogoś skrytykować, trzeba do niego zadzwonić i umożliwić mu zabranie głosu w swojej sprawie. Atakowani w mediach lewicowych nie mają na to szans.

Jak temu zaradzić?

Chciałbym wierzyć, że przez takie działania zostanie obniżona ich wiarygodność i stracą odbiorców. Dotąd prasa w USA zarabiała głównie na reklamach, ostatnio jej dochody zależą przede wszystkim od prenumeratorów. To ludzie z wielkimi pieniędzmi, zamieszkujący wschodnie i zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Media poszły za tymi klientami, dlatego pojawiają się w nich opinie mile przez nich widziane. Na szczęście spora część odbiorców czuje się porzucona i tę pustkę można będzie zapełnić nowymi tytułami.

Wielu chce jednak trzymać się jakiejś „Nieprzerwanej nici”. Taki tytuł nosi Pana nowa książka. Dowiedziałam się z niej, że wybrał Pan imię dla syna, zafascynowany św. o. Maksymilianem Kolbem.

Jestem pod wrażeniem wolności, jakiej poświęcił życie. Ona zaprowadziła go ku najwyższemu dobru, bo naziści wykonujący wyrok byli zniewoleni złem. Chciałbym, żeby mój 4-letni syn nie zerwał nici wiążącej go z tradycją Kościoła katolickiego. Czuję się przywiązany do Kościoła. Widzę, że to podnosi na wyższy poziom moje życie rodzinne, społeczne, polityczne, i dlatego jego obrona ma sens.

Ma Pan innych ulubionych świętych?

Jana Pawła II, Josemaríę Escrivę, Józefa. Święty Augustyn to mój patron z chrztu. Swoje „Wyznania” napisał jakby dla mnie. Wiara w świętych obcowanie nieustannie dodaje mi sił. •

Sohrab Ahmari

redaktor naczelny „New York Post” – amerykańskiego tabloidu ukazującego się codziennie w Nowym Jorku, współpracownik brytyjskiego tygodnika katolickiego „The Catolic Herald”, felietonista, autor kilku książek. Urodził się w 1985 r. w Teheranie, mieszka w USA, pięć lat temu przeszedł na katolicyzm.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.