Przybyli do Doliny Meksyku w połowie XIII wieku. Skąd? Podobno z Aztlán – mitycznej krainy, od której wzięła się nazwa tego indiańskiego plemienia.
To właśnie w Aztlán Praindianie wydostać mieli się z wnętrza ziemi, wychodząc na świat przez siedem legendarnych jaskiń, w równie legendarnym Chicomoztoc. Nawet po wiekach hiszpańscy konkwistadorzy wierzyli, że Aztlán to leżący gdzieś na północy kraj, w którym nie ma chorób, wojen, czy śmierci. „Te historie były impulsem dla hiszpańskich ekspedycji na tereny dzisiejszych południowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych” - pisała Marta Landau w artykule „Sekret Azteków”.
Azteccy bogowie – nad wyraz liczni – tworzyli swego rodzaju wielką rodzinę. Na czele panteonu stał dwoisty – łączący w sobie męskość i żeńskość – bóg Ometeotl. Owe bóstwo miało zamieszkiwać Omeyocan - trzynasty, najwyższy poziom niebios, skąd wysyłało na ziemię dusze ludzi mających się dopiero narodzić. Było ono więc źródłem życia - zarówno dla innych bogów, jak i zwykłych śmiertelników.
„Istniała tendencja do ujmowania wszystkich bóstw jako manifestacji Ometeotla, który sam w sobie nie był obiektem sformalizowanego kultu” – czytamy w PWN-owskiej encyklopedii „Religia”.
Mieli więc Aztekowie także m.in. boga słońca, który zwał się Tonatiuh, boga deszczu - Tlaloca, czy bóstwo kukurydzy, którym był Centeotl. Byli i bogowie opiekujący się poszczególnymi grupami społecznymi, miastami, czy osadami. Aztekowie czcili ich pod postacią figurek lub relikwii zwanych tlaquimilolli. Były to tzw. „święte zawiniątka” powstałe ze szczątków bogów, którzy sami siebie złożyli w ofierze.
Jak żywych bogów traktowali Aztekowie śmiertelników, których planowali złożyć w ofierze jako ixiptla – personifikacje poszczególnych bóstw. Ofiary – często z niewolników, bądź jeńców – składano, by wyzwolić lub odrodzić boską moc, boski ogień.
Co ciekawe, aztecki władca uchodził za ixiptla boga Huitzilopochtli zwanego kolibrem z południa. Był on bogiem wojny, ale i wspomnianego już słońca. Miał się rodzić każdego dnia na nowo, by przy pomocy ognistego węża (słonecznego promienia) walczyć z gwiazdami i swym bratem Księżycem. O zachodzie słońca ginął jednak i zaczynał oświetlać świat umarłych, by kolejnego ranka odrodzić się ponownie.
By Huitzilopochtli miał siłę potrzebną do codziennej walki, musiał spożywać chalchíuatl – swego rodzaju esencją życia, która zgodnie z azteckimi wierzeniami znajdować miała się w ludzkiej krwi. Aztekowie wyrywali więc bijące serca żyjącym jeszcze wrogom i niewolnikom, by złożyć je w ofierze bóstwu.
To właśnie Huitzilopochtli miał wyprowadzić Azteków z Aztlán i doprowadzić ich do Doliny Meksyku, która stała się ich nową ojczyzną, choć istnieją i inne teorie. Jedna mówi o tym, że to nie bóg prowadził Azteków, a czterech kapłanów niosących boskie tlaquimilolli. Druga, że nie było żadnego boga, a tylko wódz imieniem Huitzilopochtli, którego po latach deifikowano.
*
Tekst z cyklu Alfabet religii
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?