Chrześcijanie na Bliskim Wschodzie znajdują się w wirze przemian, których ostateczny bilans wciąż jest bardzo trudny do przewidzenia. Mamy nadzieję, że Papież doda nam otuchy i wraz z nami weźmie odpowiedzialność za ten region świata – powiedział Radiu Watykańskiemu łaciński patriarcha Jerozolimy abp Fouad Twal.
Już za trzy tygodnie na Bliski Wschód ma się udać Benedykt XVI. Papież odwiedzi Liban i ogłosi tam posynodalną adhortację apostolską. W bliskiej już perspektywie papieskiej podróży o sytuacji tamtejszych chrześcijan rozmawialiśmy z patriarchą Jerozolimy abp. Fouadem Twalem.
RV: Od czasu Synodu Biskupów dla Bliskiego Wschodu w tym regionie świata wydarzyło się bardzo wiele. Jak chrześcijanie postrzegają swą sytuację?
Abp F. Twal: Prawdę powiedziawszy na Bliskim Wschodzie nie da się przewidzieć, co się stanie. Nasze plany na przyszłość zmieniają się co pół roku, a nawet co trzy miesiące. Wiemy jedynie, że jesteśmy w trakcie przemian, z których nie wiadomo, co wyniknie. A to oznacza trwogę, lęk, ale i nadzieję oraz intensywną modlitwę. Teraz czekamy na posynodalną adhortację apostolską Benedykta XVI, która w jakiś sposób podsumuje nasze refleksje i dyskusje podczas Synodu. Kluczową kwestią jest tu poczucie przynależności do tej ziemi. Musimy starać się, na ile jest to możliwe, powstrzymać emigrację, nie wyprzedawać naszej ziemi, bez względu na cenę, zwłaszcza w Jerozolimie. Bo ziemia to władza i tożsamość. Ziemia jest tu wszystkim. Dlatego trzeba się tej ziemi kurczowo trzymać. Staramy się o codzienny dialog z naszymi sąsiadami, żydami i muzułmanami. Ale obawiamy się rozwoju integryzmu religijnego, zarówno muzułmańskiego, jak i żydowskiego, bo on bezpośrednio nam zagraża. W tym względzie liczymy na naszych duszpasterzy i na wspólnotę międzynarodową, że będą się wstawiać za nami. Wiemy dobrze, że polityką międzynarodową rządzą interesy, które niczym buldożer niszczą wszystko, co stanie im na drodze. My tymczasem jesteśmy bardzo zaniepokojeni, widząc, co dzieje się na przykład w Syrii. To spędza nam sen z oczu. Nie wiemy, co się stanie.
Przywołał Ksiądz Arcybiskup wiele kwestii, które stały w centrum obrad synodu: jak emigracja chrześcijan, dialog z żydami i muzułmanami, relacje ekumeniczne z innymi Kościołami... Czy na tym polu coś się zmieniło na lepsze?
- Nie, nie za bardzo. Z żydami prowadzimy dialog, ale w codziennym życiu wciąż rozbijamy się o problem okupacji, która rujnuje nasze życie. Po obu stronach nie brakuje ludzi dobrej woli, ale ta nienormalna sytuacja niweczy wszelkie próby dialogu. Podobnie ma się rzecz z muzułmanami. Zakończenie ramadanu było okazją do złożenia życzeń, wyrażenia naszej gotowości do życia w zgodzie i pokoju. Ale z drugiej strony jesteśmy świadkami wzrostu postaw radykalnych wśród muzułmanów w niespotykanej dotąd skali. Widać to na każdym kroku. I trzeba to jasno powiedzieć, bo musimy być realistami. Taka jest sytuacja, w której żyjemy. Jesteśmy pełni obaw, cierpimy, płaczemy. Ale wiemy, że przed nami cierpiał tu nasz Pan, Jezus Chrystus. My idziemy w Jego ślady. Boli nas, że świat przestał się interesować Ziemią Świętą. Cała uwaga skupia się na Syrii czy Iranie. Oczekuje się od nas błogosławieństwa dla interwencji w Syrii, ale nikt, żaden z zagranicznych dyplomatów czy ministrów, nie potrafi nam powiedzieć, jakie mają plany względem tego kraju. Co będzie po obaleniu reżimu Assada? Chcą od nas poparcia w ciemno. A tego my nie zrobimy. Dobrze pamiętamy, co wydarzyło się w Iraku. Nie chcemy drugiego Iraku.
We wrześniu Papież odwiedzi Liban. Jakiego przesłania od niego oczekujecie?
- Oczekujemy, że doda nam otuchy. Jasne, że nie jest to podróż tylko dla Libanu, ale dla nas wszystkich. Mamy nadzieję, że ta podróż w ogóle dojdzie do skutku. Liczymy, że Papież doda nam otuchy, ale też, że będzie dzielił z nami odpowiedzialność za Bliski Wchód. Bo trzeba pamiętać, że w całym regionie sytuacja jest bardzo napięta i niespokojna, szerzy się przemoc. Modlimy się o pokój, ale nie bardzo wiemy, jak go osiągnąć. Bo jak wszyscy dobrze wiedzą, kraje arabskie nie godzą się na ingerencje z zewnątrz, a za wszystkimi przemianami muszą stać wojskowi, przynajmniej muszą się na nie zgodzić. Takie są realia na Bliskim Wschodzie. A w Syrii armia w 80 czy nawet 90 procentach stoi po stronie Assada. A to z kolei oznacza, że czeka nas jeszcze wiele aktów przemocy, niewinnych ofiar, zanim sprawa się rozstrzygnie: zmieniamy reżim, czy pozostajemy przy starym. Myślę, że ci, którzy przyjeżdżają do nas, by uczyć nas demokracji, nie zdają sobie sprawy, jak bardzo złożona jest ta sytuacja.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...