Na początku lat 1970-tych na tapecie było prawo małżeńskie. By zahamować przejście na chrześcijaństwo przez małżeństwo, uchwalono, że śluby trzeba zawierać „według wyznania”. Według przepisów prawa kanonicznego przy małżeństwach mieszanych potrzebna jest dyspensa biskupa; każdy jednak z małżonków ma prawo zachować swoje wyznanie. Według prawa koranicznego mężczyzna bez trudności może wziąć za żonę niemuzułmankę, ale przez małżeństwo staje się ona automatycznie muzułmanką. Muzułmanka jednak nie powinna wychodzić za niemuzułmanina, bo wtedy według koranicznej logiki przestaje być muzułmanką. Nie jest to prawda, ale propaganda działa.
Przy tej okazji rząd chciał przeprowadzić prawo monogamii. Co to wtedy było demonstracji i krzyku, że to zamach chrześcijan na muzułmanów, bo u nich nie tylko są rozwody, ale każdy mężczyzna ma prawo do czterech żon. Ustawa o monogamii nie przeszła więc w parlamencie.
* W 1977 roku agitacja fundamentalistów zmusiła trzech ministrów do wydania „ukazu” zakazującego udzielania wiz misjonarzom oraz stopniowe wydalenie wszystkich obcych duchownych. Znalazłem się wtedy na pierwszej liście do wydalenia. Jednak protest paru gubernatorów u samego prezydenta wydalenie odroczyło – do dziś.
Dla wielu zakonów i diecezji, które „żyły” dzięki stałemu importowi misjonarzy był to piorun z jasnego nieba. Dla werbistów, jezuitów, franciszkanów, kapucynów i większości zakonów żeńskich nie stanowiło to zasadniczego zagrożenia, bo od lat mieli swoje seminaria i kształcili tubylczych kapłanów i zakonnice. Powstał więc krzyk i wołania o pomoc do tych zakonów i diecezji, które już miały pewną liczbę rodzimych kapłanów i zakonników. Dla wielu biskupów i przełożonych było to przebudzenie, by wreszcie zakładać seminaria i robić akcję powołaniową. W sumie więc akcja ta okazała się błogosławieństwem dla Kościoła w Indonezji, bo zaczęła rosnąć liczba miejscowych powołań. Generał werbistów, powołując się na konstytucje zgromadzenia, niejako nakazał indonezyjskim prowincjałom, by pomogli tam gdzie jest najmniej miejscowych kapłanów. Jako przykład podał kraje Ameryki Łacińskiej, które mimo braków w swoim kraju co roku przygotowują paru misjonarzy do pracy poza granicami kraju. „Pan Bóg nie pozwoli się prześcignąć w wielkoduszności.” Prawdę tych słów stwierdził niejeden przełożony. Werbistom Pan Bóg jakoś szczególnie pobłogosławił, tak że dziś indonezyjscy współbracia nie tylko przejęli wiele placówek w Indonezji, ale ponad dwustu ich pracuje poza granicami kraju.
Wyszło jakoś całkiem odwrotnie, niż zamierzali muzułmańscy fundamentaliści. Ciekawe, jak diabelską robotę Pan Bóg potrafi wykorzystać do swoich zbawczych celów.
* Następnym pomysłem było utworzenie stowarzyszenia „intelektualistów” muzułmańskich, w skrócie znane jako ICMI (Ikatan Cendekiawan Muslim Indonesia). Starano się wciągnąć do niego jak najwięcej ludzi – od profesorów uniwersyteckich po studentów pierwszego roku studiów. Jako zachętę do wstąpienia w jego szeregi były argumenty religijne i obietnice: w przyszłości nikt nie dostanie stanowiska, jeśli nie jest jej członkiem. Za swej krótkiej prezydentury Habibi starał się pokazać, jak to ma funkcjonować. Wszystkie stanowiska ministerialne, zaś na uczelniach wszystkie kierownicze stanowiska otrzymali wyłącznie ICMI-ści. Sięgnięto do presji administracyjnych. Nauczyciele akademiccy i badacze spoza ICMI mieli zostać usunięci z uczelni i zakładów badawczych. Miałem być jednym z pierwszych z nich, ale, o dziwo, jakoś zostałem do dziś. Poza tym bardzo wielu wybitnych ludzi do ICMI nie wstąpiło. Poza tym wielu naukowców pytało się, kto jest „intelektualista”. Można bowiem być dobrym technikiem, agronomem, prawnikiem, ale to przecież jeszcze nie intelektualista. To właśnie wielu muzułmańskich naukowców uważało, że intelektualistami jeszcze nie są i do ICMI nie stąpili.W ten sposób w szeregach ICMI znaleźli się głównie przeciętniacy i karierowicze. Poza tym historyczne doświadczenie pokazuje, że istnieje negatywna korelacja pomiędzy prawdziwą nauką a religijnym fundamentalizmem.
* Chyba 1999 roku modni stawali się tu talibani i bin Laden. Zaczęli werbować młodzież, często bezrobotną. Dla zaprawy wymyślili sobie ambońskich chrześcijan, jako wrogów państwa – nie religii, bo nie przyniosłoby to chluby islamowi – bo mających rzekomo powiązania z Molikańczykami we Holandii, którzy ich zaopatrują w broń.
Ile tysięcy straciło życie, ile setek tysięcy tułało się latami po górach i lasach, trudno dokładnie zliczyć. A ich przywódców chronili wielcy politycy. Gdy Amerykanie zabrali się za talibanów i za oddziały bin Ladena, podobno bardzo wielu znalazło schronienie tutaj.
Koniec wszystkiemu położył wybuch bomb na Bali 12. października 2002. Bali, o większości hinduistycznej, zawsze uchodziła za oazę spokoju. Jej spokój i uroda był od lat magnesem dla turystów. Bomby zmasakrowały paręset ludzi do niepoznania, w większości australijskich turystów. To był narodowy i międzynarodowy szok. Pod wpływem nacisku wielu rządów i ich pomocy indonezyjska policja, dotąd bardzo ślamazarna, zabrała się na serio do roboty i w krótkim czasie wykryto i aresztowano nie tylko wykonawców, ale i mocodawców tego ataku. Kiedy jeden po drugim zaczęli przed policją „śpiewać”, wszyscy miejscowi talibani zwinęli ogony pod siebie i gdzieś przepadli. Procesy jeszcze się nie skończyły.
*Dalszy ciąg na następnej stronie