Blisko Nieba
(Dziennik Wschodni 26 maja 2000 r.)
Zakrwawione zwłoki mężczyzny znaleziono wczoraj w pobliżu sekty ''Niebo'' w Majdanie Kozłowieckim. Policja przypuszcza, że to były członek sekty, który popełnił samobójstwo, po tym jak nie został z powrotem przyjęty do grona swych dawnych współ-wyznawców.
Wczoraj rano robotnicy, którzy kopali staw na skraju lasu, natknęli się na zwłoki około 35-letniego mężczyzny. - To wyglądało makabrycznie. Leżał na brzuchu, całe ręce i ubranie miał we krwi - opowiada jeden z pracowników.
Obok znaleziono nóż. Denat miał podcięte żyły lewej ręki. Prokurator, który był na miejscu, powiedział ''Dziennikowi'', że prawdopodobnie było to samobójstwo. Zwłoki znajdowały się już w stanie rozkładu. Mężczyzna nie żył co najmniej od soboty. Nie znaleziono przy nim dokumentów.
- Ten człowiek był bardzo podobny do mężczyzny, którego widziałem właśnie w ''Niebie'', jeszcze kilka miesięcy temu. Jeździł po wsi rowerem, robił zakupy. Potem jakoś przepadł - przypomina sobie mieszkaniec Majdanu, który był w pobliżu i widział ciało.
Od miejsca znalezienia zwłok do siedziby ''Nieba'' jest około 200 metrów. Wczoraj po południu przed białym budynkiem stał radiowóz. Policjanci przesłuchiwali domowników. Na podwórku bawiła się gromadka kilkuletnich dzieci. Na widok obcych szybko uciekły do domu. Bogdan Kacmajor mówi, że nic nie wie w tej sprawie. - Teraz mieszkam tylko z rodziną - stwierdza krótko.
Ze wstępnych ustaleń lubartowskiej policji wynika, że znaleziony mężczyzna pasuje do rysopisu jednego z wieloletnich członków sekty, który opuścił ją kilka miesięcy temu. Według jednej z hipotez teraz chciał do niej wrócić, ale nie został przyjęty. - Załamany odebrał sobie życie - snują przypuszczenia policjanci.
O sekcie ''Niebo'' zrobiło się głośno na początku lat 90. Pod przywództwem B. Kacmajora w Majdanie Kozłowieckim żyło około 50 osób. Twierdzili, że uzdrawiają chorych, lecząc Duchem Świętym. Trzy lata temu doszło do rozpadu sekty.
(lask)
Jak odchodził Zbigniew S.
(Polityka 43/2000)
Najpierw, cztery lata temu, Zbigniew Sajnóg sam ogłosił swoją śmierć. Przyjechał do matki, oznajmił: "Zbigniew już nie żyje" i wrócił do sekty. Potem, w maju tego roku, uśmiercono go. Gazety ogłosiły, że czarnowłosy mężczyzna z podciętymi żyłami znaleziony pod lasem w Majdanie Kozłowieckim, gdzie jest siedziba sekty Niebo, to prawdopodobnie on. Ale nie: Zbigniew Sajnóg, poeta, performer i dziennikarz z Gdańska żyje i od siedmiu lat należy do Bogdana Kacmajora, guru sekty Niebo.
Zwłoki leżały w krzakach cały tydzień. Kilkadziesiąt metrów od szosy i białego domu Bogdana Kacmajora. Leżały długo, ponieważ operator koparki pogłębiającej prywatny staw rybny był przekonany, że niebieski kształt w krzakach to śmieci ciśnięte pod las. Cztery dni później kierownik zmiany podszedł do niebieskiego kształtu i zobaczył martwego mężczyznę. Przybiegł sołtys i sąsiedzi. Człowiek w niebieskiej kurtce nie żył od kilku dni. Zwłoki rozkładały się, miały podcięte przeguby i gardło, obok leżał nóż.
Jeszcze dwa tygodnie potem trawa pod krzakami miała brunatny kolor. – Chodził ostatnio po wsi: wysoki, czarnowłosy, zmarnowany – przypominała sobie sołtysowa. – Należał do Nieba. Przyjechała policja z Lubartowa i ustaliła: to najpewniej Zbigniew S.
W połowie lat 80. Zbigniew S. współtworzył poetycką, skandalizującą, performerską grupę Totart, był liderem sporego niezależnego środowiska artystycznego. Ostatnio mieszkał w Niebie. Notowany, dwa tygodnie przed incydentem wyszedł z więzienia w Białołęce, gdzie siedział za drobne kradzieże. – Być może wrócił i sekta nie chciała go przyjąć – zastanawiała się sołtysowa. – U nich jest bieda. Jedyne, z czego się utrzymują, to kozy w komórce. Nie miał co ze sobą zrobić i się zabił.
Bogdan Kacmajor nie rozpoznał w mężczyźnie w niebieskiej kurtce członka sekty. Wezwano z Gdańska młodszą siostrę Zbigniewa, Magdę, która nie widziała go od sześciu lat, ale Magda nie znalazła na ręce trupa malutkiego tatuażu. – Twarz była nie do rozpoznania. Zwłoki odwieziono do Lubartowa i poddano badaniom daktyloskopijnym.
Zbigniew do sekty odchodził z Totartu dwa lata. Według Roberta Tekielego, wówczas przyjaciela Sajnóga i redaktora naczelnego młodoliterackiego krakowskiego pisma „bruLion”, w którym wiersze drukowali ludzie z Totartu, tragiczny los Zbigniewa to efekt satanistycznych praktyk i niemoralnej działalności artystycznej, która doprowadziła go do opętania przez diabła.
1.
Historia Totartu i Zbigniewa zaczyna się na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego w czasach "popromiennej choroby stanu wojennego" – jak potem w "bruLionie" napisze Ryszard Tymon Tymański, dziś muzyk, wtedy student. "Za postawiony kołnierz marynarki można było wylądować na miesiąc w więzieniu z odbitymi nerkami i zgruchotaną przegrodą nosową. Pozbawiona humoru rzeczywistość propagandowego bełkotu w telewizji, a z drugiej strony odjechanych, popadających w mistycyzm działaczy podziemia nastrajała do działań radykalnych, ale absurdalno-groteskowych a la Monty Python".
Paweł Konjo Konnak, dziś poeta, konferansjer, kronikarz Totartu, poznał Zbigniewa Sajnóga w 1986 r., w bufecie Wydziału Polonistyki. Konnak był na drugim roku, Zbigniew studiował już dziewięć lat. – Interesowaliśmy się Zbigniewem, bo pisał wiersze, miał niezależne poglądy na rzeczywistość, poza tym snuł się w długim skórzanym płaszczu i wyglądał jak Mandelsztam w wirze rewolucji.
Ryszard Tymon Tymański studiował anglistykę: – Interesowało mnie szukanie odpowiedzi na wszystkie generalne pytania o wszechświat. Szedłem z nimi do moich profesorów. Oni odpowiadali: my mamy do wyłożenia kawałek z literatury, my się uniwersum nie zajmujemy. A Zbigniew dawał szansę na odpowiedź.
Paweł Paulus Mazur uczył się w liceum plastycznym: – Marzyłem o takim ojcu: dawał poczucie bezpieczeństwa. Jednak kiedy musieliśmy się bić ze skinheadami, to on, taki wielki i potężny, był nieporadny; uważał, że nie chce umieć się bić.
Magda, siostra Zbigniewa:
– Roztaczał wokół aurę dobroci. Otwarty na nowe, poszukujący.
Zbigniew był charyzmatycznym przywódcą, ale przede wszystkim miał przy ul. Leningradzkiej w Gdańsku lokal z telefonem, bez rodziców. To było mieszkanie otwarte, zapełnione dziełami sztuki ludzi, których przygarniał. Konnak: – Ściany pokryte graffiti, w toalecie z sufitu zwisała egzotyczna w siermiężnych latach 80. karta dań z wycieczkowca „Batory” wraz z fotografiami wysublimowanych potraw.
Magda: – Ludzie chętnie do niego przychodzili, bo każdy czuł się akceptowany. Pamiętam fantastyczną atmosferę, absurdalny humor.
2.
Totart zadebiutował w kwietniu 1986 r. w Gdańsku spektaklem parateatralnym „Miasto – Masa – Masarnia”. Grupa nie miała stałego składu, rozwiązywała się i zawiązywała. Występował, kto chciał. Czasem 10, czasem 80 osób.
Konnak: – Używaliśmy sobie na różnych formach kanonicznych: był festiwal, widowisko teatralne, teatrzyk lalkowy, koncert rockowy, wieczór poezji, kabaret, recital, prelekcja, pomoc chorym i staruszkom, dokarmianie zwierząt, demonstracja, manifestacja, dyskusja, procesja, muzeum, bojówka, seans filmowy, happening, subtelne wzruszenie, publiczne praktyki koprofagiczne, pisanie wierszy, performance, rozrzucanie ulotek, kolportaż.
Podczas występów pod Wejherowem rozstawili gigantyczne zdjęcia jedzenia wycięte z zachodnich magazynów. Interweniowało ZOMO. Konnak: – Ślina im ciekła, jak nas zwijali.
Pierwszy prawdziwy skandal miał miejsce w grudniu 1986 r. w Rzeszowie. Opisał to Tymański w "bruLionie": "…sala gimnastyczna, 50 osób totalnie przerażonych w kącie, a my na całej przestrzeni. Sajnóg zaczął czytać manifest, że w sytuacji ekstremalnej trzeba ekstremalnie". Konnak w "Kartkach": "W radykalnej akcji w Rzeszowie smarowaliśmy się ekskrementami i oddawaliśmy na siebie mocz oraz rzucaliśmy się nieświeżym mięsem, ale nie mieliśmy świadomości, że takie praktyki używane są w obrzędach czarnej magii. Dla nas była to wtedy ostatnia stacja przed strzeleniem zbiorowego samobója na scenie, bo wtedy byliśmy na takim etapie".
Poeta i aktor Lopez Mausere (Wojciech Stamm) i Tymański napiszą: "Byliśmy sami, nie dopuszczeni do głosu, poza układem, podbechtani do totalnej olewki wszystkich i wszystkiego. Totart pozwalał nam nie zwariować, podejmować akcje obracające koszmar w bezsilny żart".
"Jakie czasy, takie Totarty" – podsumował Sajnóg w 1992 r. w pierwszym numerze wydawanego przez siebie kwartalnika "Metafizyka społeczna" ("Na rzecz zbliżania estetyki z egzystencją").
Rok później coraz trudniej organizować występy. Atmosfera permanentnego końca osiąga swój szczyt. Konnak: – Wyjechałem do Niemiec. Spędziłem kilka strasznych miesięcy w obozie dla przesiedleńców. Uciekłem z powrotem do Polski, przeszły wszystkie młodzieńcze depresje.
Następny etap trwania Totartu (pod koniec lat 80.) nazywa się Zlew Polski i jest kabaretem. Powstaje również grupa poetycka Zlali mi się do środka. Występują m.in.: Paweł Konjo Konnak, Tymon Tymański, Paweł Paulus Mazur, Dariusz Brzózka Brzózkiewicz, Lopez Mausere (Wojciech Stamm). – Zrozumieliśmy, że uśmiech, optymizm to największa anarchia w tamtych czasach.
Zbigniew unika nazywania działalności Totartu sztuką. "1. Ze sztuką mieliśmy wspólne raczej funkcje katarktyczne, istotne było nasze spotkanie, jego wymiar terapeutyczny. 2. No, nie każda terapia się udaje".
W 1991 r. mijało pięć lat od pierwszej wizyty Zbigniewa w domu Bogdana Kacmajora pod Morągiem.