Praca wśród trędowatych nie była marzeniem jej życia. Bóg dał jednak natchnienie i siłę.
Czyli trąd to stygmat, który naznacza nie tylko chorego ale też całą jego rodzinę?
- Trędowaci są poza jakąkolwiek społecznością, żyją w osobnych koloniach na obrzeżach miast, mają osobne studnie. Praktycznie ze społeczeństwem nie łączy ich nic. Nawet jeśli wcześniej należałeś do najwyższej kasty braminów to trąd strąca cię na samo dno tego systemu. Ich dzieci, nawet jeśli nie zarażą się trądem, a możliwości zarażenia mają dużo większe niż reszta społeczeństwa, też są naznaczone tą chorobą. Nie mogą pójść do szkoły publicznej ponieważ inne dzieci nie usiądą z nimi w ławce, ich rodzice zaprotestują. Mają praktycznie jedną przyszłość: ulicę. Rodzice zabierają je ze sobą i wspólnie żebrzą. Dzieci uczą się wyłącznie żebractwa albo zbierania odpadków ze śmietników, niestety także tego jak kraść. Najgorsze jest to, że kiedy widzą w jaki sposób traktowani są ich rodzice i one od najmłodszych lat też doznają w ten sposób odrzucenia. Kiedy do naszego ośrodka przychodzą pięcio-, sześcioletnie maluchy często musimy oduczyć je grzebania w śmietnikach. Musimy nauczyć je poczucia elementarnej godności ludzkiej, żeby nie uciekały kiedy chcę je chociażby pogłaskać po głowie. Na ogół są traktowane bardzo źle, jako dzieci trędowatych.
Czy ten zaklęty krąg można przerwać. Czy „dzieckiem trędowatego” jest się przez całe życie?
- Bardzo trudno jest wyjść z tego zamkniętego koła ubóstwa i żebractwa. Mamy jednak pewne osiągnięcia, są to dzieci wykształcone u nas w ośrodku. Jeżeli udało się im zdobyć choćby podstawowe wykształcenie (umieją czytać i pisać) mogą pójść np. do sklepu pomagać. To daje już szansę na jakieś godziwe utrzymanie. Proszę pamiętać, że w społeczeństwie indyjskim w małych miasteczkach i na wsiach nadal jest ogromny problem analfabetyzmu, stąd nawet podstawowe wykształcenie jest dla naszych dzieci ogromną szansą. W naszym ośrodku jest ok. 500 dzieci z rodzin dotkniętych trądem. Dzięki temu rosną nadzieje, że nie trafią na ulicę tak jak ich rodzicie i że nie czeka ich życie żebraków.
Czego się Pani nauczyła przez te lata pracy z trędowatymi?
- Że nie wystarczy tylko dawać, ale trzeba też od nich wymagać. Kiedy czują się komukolwiek potrzebni, to dopiero wtedy odkrywają, że sami mają jakąś wartość. Nauczyła mnie tego na początku mojej pracy pewna kobieta. Na imię ma Videshani. Właściwie chciała umrzeć. Przestała zupełnie jeść. Kiedy dotarła do nas była skrajnie wyczerpana, była dojrzałą kobietą, a ważyła 19 kg. Była ciężko okaleczona. Zaczęłam ją karmić, szło to bardzo opornie. Pewnego dnia do ośrodka trafiła inna kobieta w dużo cięższym stanie i musiałam się nią zająć. Wymagało to wiele wysiłku. Pamiętam jak pewnego dnia siedziałam wykończona na brzegu łóżka i poprosiłam: „Videshani, przynieś mi wody”. W jednej sekundzie nastąpiła w niej jakaś metamorfoza. Tego uśmiechu nigdy nie zapomnę. Była szczęśliwa, że mogła mi podać szklankę wody! Niby nic. Właśnie wtedy zrozumiałam, że nie wystarczy dawać, trzeba też czegoś od nich chcieć. Wówczas następuje jakieś przełamanie. Odkrywają, że nie są śmieciem, czy jakimś wyrzutkiem społecznym, ale że są ludźmi i, że co więcej mogą jeszcze pomóc innym, nawet jeżeli tylko w minimalny sposób. Posprzątać ośrodek, wyprać ubrania dzieci, zrobić torebkę z papieru, przebrać ryż, co często tymi okaleczonymi rękami robią, czy przygotować bandaże… To jest właśnie to COŚ, w co się mogą włączyć i na tym polega ostatni stopień rehabilitacji - pokazać im, że są potrzebni.
Czy jest szansa na pełną integrację?
- Powolutku coś się zmienia.Już kilka lat temu zaczęłam posyłać dzieci do szkół na zewnątrz, do wyższych klas. Oczywiście byli to uczniowie bez widocznych zmian po trądzie, ale jednak pochodzący z ośrodka dla trędowatych. Zdarzało się, że musiałam napisać zaświadczenie, że dziecko jest zdrowe, ale to wszystko. Teraz już u nas w ośrodku można skończyć pełne 12 klas, a to otwiera drogę na uniwersytet. Nasza szkoła posiada pełne prawa państwowe. Integracja idzie też w drugą stronę. Ponieważ mamy szkołę na bardzo dobrym poziomie i nasze dzieci bez problemu zdają egzaminy państwowe coraz częściej zgłaszają się do nas zdrowe dzieci i młodzież z okolicznych wiosek. Mamy też pracowników z zewnątrz m.in. nauczycieli czy ogrodników. Dzięki pracy u nas utrzymuje się co najmniej 30 rodzin z okolicy. Ta integracja w naszym najbliższym środowisku powoli więc się dokonuje. Ale czy to jest rzeczywiście zaakceptowanie trędowatego? Trudno powiedzieć.
Nie marzyła Pani, tak jak założyciel ośrodka ks. Wiśniewski o pracy wśród trędowatych. Co dodawało sił przez te wszystkie lata?
- Wyjeżdżałam z Polski bez wielkiego entuzjazmu. Wcześniej nie myślałam, by spędzić życie wśród trędowatych. Pan Bóg jednak pokazał konkretną potrzebę, a ja – w końcu byłam lekarzem i członkinią instytutu świeckiego – tylko na nią odpowiedziałam.Czuję się wyróżniona tym, że mogę tu pracować. Ja im jednak „nie niosę pomocy”, ja jestem z nimi. Mamy różne korzenie, należymy do różnych kast i nie wyznajemy jednej religii, ale stanowimy jedną rodzinę trędowatych. I każdy ma tu swoje zadanie do spełnienia. Ja leczę, inni pielą ogród, a jeszcze ktoś inny gotuje jedzenie. Codzienność. Radością na pewno są moje dzieci, które dosłownie udało mi się wyrwać ze szponów śmierci. Niestety nie wszystkie… Takich zdrowych, radosnych dzieciaków jest już jednak spora gromadka i to jest ogromna satysfakcja. Wielką radością jest wyleczyć trędowatego i wiedzieć, że nic mu już nie grozi; ogromną satysfakcją jest wykształcić młodego człowieka i zobaczyć, że stanął na własnych nogach, że ma zawód, może założyć i utrzymać swoją rodzinę. W tych latach pomagały mi też słowa: jeśli zostawisz ojca i matkę to zyskujesz stokroć więcej… Ja mam prawie 500 dzieci w ośrodku, naprawdę dużo więcej zyskuję niż daję i dlatego, kiedy słyszę jakieś takie „ochy” i „achy” jaka to ja jestem wspaniała, to sobie myślę, że to ciężka przesada. Ja zyskuję dużo więcej, każdego dnia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?