„Oto czas sadzenia drzew, czas sadzenia i czas budowy”.
Piętnastego dnia miesiąca szwat, na przełomie stycznia i lutego, gdy w Polsce trwa jeszcze walka z mrozem, żydowskie dzieci obwieszczają zakończenie zimy, biegając z sadzonkami roślin. Zaczyna się święto Tu bi-Szwat, święto drzew, migdałowców nieśmiało otwierających pąki kwiatowe w pierwszych mocniejszych promieniach słońca. I suszonych owoców podawanych na stół: fig, moreli, rodzynek, daktyli, zgodnie z tradycją Żydów europejskich, którym zimą trudno było o świeże. To o owocach mówi Księga Kapłańska: „Gdy przyjdziecie do ziemi [Izraela] i będziecie sadzić wszelkie drzewo [rodzące] jadalny owoc, będzie wam ten owoc wzbroniony. Przez trzy lata będzie wam wzbroniony i jedzony nie będzie. A w czwartym roku wszelki jego owoc będzie święty, na chwałę Boga. A w piątym roku możecie jeść jego owoc”.
Syjonistyczny koncept Żydów w diasporze przejmuje pogląd fizjokracji, zakładający, że zdrowy naród to taki, który żyje na własnej ziemi i poprzez swoją pracę czerpie z jej bogactw. Adaptuje przy tym biblijne słowa, znajdując w nich nakaz dla siebie. W zwyczaju sadzenia drzew Żydzi widzą metaforę odzyskiwania kontaktu z ukochaną ziemią, ponownego zakorzenienia. Nic więc dziwnego, że gdy do Erec przyjeżdżają pierwsi chalucim, pionierzy, zaczynają od sadzonek. Premiera uroczystej ceremonii w Tu bi-Szwat odnotowana została w 1884 roku, w moszawie Jesud ha-Mala, w dolinie Hula. Wieść niesie, że pionierzy śpiewali tradycyjną pieśń na melodię Żydów jemeńskich: „Oto czas sadzenia drzew, czas sadzenia i czas budowy”.
Ale kto sadzi drzewa na wydmach? Ten, kto bezczelnie marzy o pierwszym w historii prawdziwie żydowskim mieście. Przepełniona od dekad Jaffa, pełna Arabów, Turków, Brytyjczyków, pęka w szwach od języków i zwyczajów. Żydzi ostatecznie decydują o jej opuszczeniu, gdy dochodzi do krwawych zamieszek z arabskimi współmieszkańcami. Na piaszczystym wybrzeżu na północ od Jaffy syjoniści wykupują ziemię, tworzą spółdzielnię Ahuzat Bajit, po polsku „dom na włościach”. Na początku planują tu wybudować sześćdziesiąt sześć domów. Podziału parceli dokonują przez losowanie, które nadzoruje przybyły z Grodna Arie Akiwa Weiss. Aby uniknąć nieporozumień, wpada na pomysł „loterii muszlowej”: zbiera sześćdziesiąt sześć białych i tyle samo czarnych muszelek, na jednych wypisuje nazwiska przyszłych właścicieli, na drugich numery działek. Wyciąga z tłumu chłopca i prosi go o pomoc w ciągnieniu losów – po jednej muszelce czarnej i jednej białej.
W losowaniu uczestniczy grupa zainteresowanych, ubranych na europejską modłę mężczyzn, kobiet i dzieci. W cienkich garniturach, sukniach, kapeluszach. Niektórzy siedzą cierpliwie na piasku, większość stoi w zwartej gromadzie. Słuchają i czekają.
Tę właśnie scenę, zatrzymaną na zdjęciu z 11 kwietnia 1909 roku, uznaje się za początek Tel Awiwu. Miasta, które powstało z niczego. Z grupki ludzi pośrodku piaszczystego odludzia i stu trzydziestu dwóch muszelek.
W młodziutkim Tel Awiwie święto Tu bi-Szwat trwa bez przerwy. To pierwsze żydowskie miasto na świecie z żydowską administracją i hebrajskim – dopiero co zresztą unowocześnionym przez Eliezera ben Jehudę – jako językiem urzędowym. Ukoronowanie idei ponownego zakorzenienia, miasto-ogród, żydowskość, która żyje i kwitnie. Założyciele szukają dla niego dobrej nazwy. Inspirują się w końcu tytułem pomnikowego dzieła ruchu syjonistycznego Altneuland autorstwa Herzla. Na hebrajski tłumaczy ją urodzony w Wyszogrodzie Nahum Sokołow, wspomniany już dziennikarz i pisarz. Nadaje jej zupełnie nowy tytuł: Wzgórze wiosny, po hebrajsku tel aviv.
Szimon Peres w swojej "Podróży sentymentalnej z Teodorem Herzlem" napisze później, że „Tel Awiw jest niewątpliwie jedynym miastem na powierzchni ziemi, którego nazwa pochodzi od tytułu książki napisanej na długo przed jego zaistnieniem”.
Piaszczysty teren, niemal pozbawiony starej zabudowy, jest jak czysta kartka papieru. Staje się idealnym polem dla wyobraźni architektów. Zaprojektowania urbanistycznego miasta podejmuje się, w porozumieniu z młodą radą miejską i burmistrzem Meirem Dizengoffem, Szkot Patrick Geddes. Rysuje niskie kamienice ciągnące się wzdłuż szerokich ulic z zielonymi bulwarami pośrodku. Miasto ma być pełne drzew i ogrodów, każdą z kamienic otaczać ogródek. Spragnieni cienia mieszkańcy namiętnie sadzą drzewa w alejach. Sadzonki przywozi się statkami z Europy. Szerzy się pogłoska, że drzewa w alei Allenby’ego przyjechały z Polski.
Głównym architektem miejskiego krajobrazu jest w latach 1940–1960 pochodzący spod Lwowa Abraham Karavan, ojciec znanego dziś na całym świecie rzeźbiarza Daniego. W 2016 roku artysta powie mi w wywiadzie, że ojciec zewsząd sprowadzał rośliny, które mogły uchować się w tym klimacie. O sadzonkach z Polski nie słyszał, ale przyznał, że dopiero gdy pojechał do Galicji, zrozumiał koncepcję miasta-ogrodu, którą jego ojciec przywiózł ze sobą i próbował realizować. „Uważał, że ulice, aleje, skwery mają być pełne drzew, więc pomalował Tel Awiw na zielono” – stwierdził.
Tymczasem młoda telawiwska rada gminna dyskutuje o rozmieszczeniu ulic i budynków. Aleksander Klugman w swoich "Polonicach w Ziemi Świętej" przytacza następującą scenę: radni spierają się o szerokość jezdni, nie mogąc dojść do porozumienia, czy powinny one być sześcio- czy dwunastometrowe. Wreszcie osiągają kompromis – ulica nie będzie tak szeroka, jak paryskie Pola Elizejskie, lecz jak warszawska Marszałkowska.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Polanim. Z Polski do Izraela". Autorka: Karolina Przewrocka-Aderet. Wydawnictwo: Czarne.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?