Termin ten jest najczęściej używany w odniesieniu do aktów samobójczych dokonanych w akcie protestu albo samopoświęcenia.
Byłam mała, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o mnichach, którzy podpalają się na znak protestu. Oczywiście nie uczono o tym w pierwszej klasie podstawówki; musiała zainteresować mnie jakaś wzmianka w wiadomościach albo podłapałam urywki rozmów dorosłych. W jakiś chorobliwy sposób zafascynowała mnie myśl o tym – jak młodą ćmę, którą przyciąga wielki ogień.
Kiedyś na moją skórę prysnął gorący olej. Pamiętam, że bardzo mnie to bolało. Nie mieściło mi się w głowie, że zdrowy na umyśle człowiek polewa się benzyną i podpala, i zachowuje przy tym pozycję lotosu. Ponura fascynacja tym zjawiskiem nigdy mi nie przeszła i kiedy byłam trochę starsza, przeczytałam na ten temat wszystko, co tylko udało mi się zdobyć.
Termin „samopodpalenie” jest najczęściej używany w odniesieniu do aktów samobójczych dokonanych w akcie protestu albo samopoświęcenia. Świat zachodni usłyszał o tym zjawisku w czerwcu 1963 roku, kiedy to Thích Quảng Ðức, buddyjski mnich z Wietnamu, usiadł w pozycji lotosu na środku ruchliwego skrzyżowania w Sajgonie. Inny mnich oblał go benzyną, a Ðức zapalił zapałkę i rzucił ją na siebie.
Ten akt protestu przeciwko prześladowaniom buddyzmu przez rząd Wietnamu Południowego został uchwycony przez amerykańskiego dziennikarza i fotografa Malcoma Browne’a. Wykonana przez niego fotografia samopodpalenia rozprzestrzeniła się jak – nie przymierzając – pożar i wkrótce znalazła się na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Kennedy, ówczesny prezydent, tak wypowiedział się o tym zdjęciu: „Żadna inna fotografia w historii nie wywołała na całym świecie tak silnych emocji jak ta”.
To właśnie te emocje wzbudziły moje zainteresowanie tym tematem już jako małej dziewczynki. Mnich był tak bardzo oddany sprawie, że mógł siedzieć spokojnie, podczas gdy jego ciało płonęło. W pewnym sensie go podziwiałam. W przeciwieństwie do zamachowców samobójców, którzy poświęcają się z nadzieją, że zabiorą ze sobą na tamten świat jak największą liczbę przypadkowych ofiar, mnisi gotowi byli umrzeć straszną śmiercią, by na swą sprawę zwrócić uwagę świata i pomóc innym.
Nie zachęcam do tego, żeby ludzie podpalali się na znak protestu przeciwko aborcji. Odbieranie życia nie promowało i nigdy nie będzie promować idei pro life. Przeciwnie. Myślę, że ten dziwny podziw dla ludzi gotowych do poświęcenia życia dla sprawy, w którą wierzą, w jakiś sposób pchnął mnie do pracy w przemyśle aborcyjnym. Już na wczesnym etapie swojego zaangażowania w działalność ruchu aborcyjnego uświadomiłam sobie, że jego zwolennicy stają się fanatycznie oddani sprawie. Gotowi byli poświęcić wszystko, nawet własne życie, żeby zapewnić kobietom dostęp do aborcji na żądanie.
Jako dyrektorka placówki zawsze liczyłam się z ewentualnością ataku lub zamachu bombowego. Agenci FBI i policjanci regularnie przeprowadzali szkolenia dla pracowników placówek. Uczyli nas podstaw antybombowej kontroli budynku i udzielali nam instrukcji, jak zachowywać się w sytuacji zagrożenia bombowego. Mówili nam także, jak dbać o swoje bezpieczeństwo poza ośrodkiem: „Wracajcie do domu inną drogą, niż przyjechaliście do pracy. Zastrzeżcie swoje adresy i numery telefonów. Nikomu nie podawajcie swoich danych wrażliwych”.
Także Narodowa Federacja Aborcyjna co tydzień wysyłała dyrektorom maile zatytułowane „Punkty zapalne”, które zawierały listę potencjalnych zagrożeń i spis miejsc działalności protestujących. Niektóre z tych ostrzeżeń były jak najbardziej uzasadnione. Inne były wyssane z palca i zawierały informacje o czymś tak niegroźnym jak telefon czy list, w którymś ktoś po prostu pisze, że się za nas modli. W przemyśle aborcyjnym każde utrudnianie świadczenia zabiegów jest traktowane jako zagrożenie.
Groźby, zarówno prawdziwe, jak i wyimaginowane, tylko wzmacniały naszą determinację i nasze oddanie sprawie. Znanego abortera zabitego przez prolifera podczas nabożeństwa w kościele mieliśmy właściwie za świętego. Był dla nas wzorem do naśladowania. Nie pozwolił, by zwycięstwo odnieśli terroryści antyaborcjoniści, choć kosztowało go to życie. Nawet sześć bardzo konkretnych gróźb pod moim adresem nie zdołało mnie złamać. Nie dlatego, że się nie bałam. Byłam przerażona. Niektóre z nich przyszły na mój adres domowy i z imienia wymieniano w nich mojego męża i naszą córkę. W jednym ktoś napisał, że dla mojej córki lepiej byłoby w ogóle nie mieć matki niż mieć taką jak ja.
Z biegiem czasu moja rodzina zaczęła poważniej traktować pojawiające się groźby. Planned Parenthood zainstalowało system bezpieczeństwa na zewnątrz naszego domu. Kiedy otrzymałam piątą groźbę, byłam bardziej wściekła niż przestraszona...
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Ściany będą wołać. Byli pracownicy placówek aborcyjnych opowiadają swoje historie". Autorki: Abby Johnson, Kristin Detrow. Wyd. Esprit.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?