Szukałam sensu życia
Relacja studentki IV roku psychologii, która była związana z ruchem Moona:
"Minęło 10 miesięcy od kiedy odeszłam z Kościoła Moona, gdzie byłam 3 lata aktywnym członkiem. Zacznę od tego co spowodowało, że przyjęłam ten światopogląd, w który tak wierzyłam i zgodnie z nim działałam. Ponieważ miałam 19 lat, w czwartej klasie szkoły średniej byłam w okresie bardzo dużego kryzysu tożsamości, tzn. przechodziłam go bardzo burzliwie i szukałam w bardzo różnych rzeczach, głównie szczęścia i miłości, ale też bardzo ważnym problemem był problem sensu życia. A ponieważ w mojej rodzinie nie układało się najlepiej, nie było tam dla mnie autorytetu, szukałam go na zewnątrz na własną rękę. Było to dla mnie bardzo potrzebne, nie tylko szukanie własnej przyjemności, ale szukanie sensu cierpienia. W momencie zetknięcia się z tą sektą dostaje się tam łatwe odpowiedzi na te pytania, tzn. moja pierwsza wizja była bardzo optymistyczna i wtedy to do mnie dotarło, że sensem życia jest miłość i kochanie Boga, i w taki sposób, w jaki to do mnie wcześniej nie dotarło. I to, co widzę po pewnym czasie, że to jest tak tylko na początku. To, co się przedstawia osobie przychodzącej jest błyszczące, ładne, "niedługo będzie zbawienie", że wystarczy, że masz konkretne rzeczy, które możesz zrobić w tym celu, nie zaś, że wszystko jest niejasne, tak jak to młody człowiek przeżywa, zastanawiając się nad własnym życiem. Normalnie nie ma zbyt wielu wzorów w życiu, lecz tu wszystko jest jasno powiedziane: robisz to, to i stajesz się doskonałym człowiekiem, zakładasz doskonałą rodzinę i wszystkie problemy zostają rozwiązane. Natomiast później okazuje się, że to nie tak szybko, nie tak prosto, że to właśnie wymaga większych ustępstw, relatywizowania i to wiąże się z tym, że – gdy na początku była jakaś prawda – dochodzi się do wniosku, że nie ma prawdy, bo by była to nie byłaby tam.
I widzę, że ludzie, którzy tam są wszystko relatywizują. Gdy odchodziłam powiedziano mi, że nieważne w co wierzysz, nawet w dywan można wierzyć, byleby dobrze postępować. Gdy człowiek się zagłębia widzi te sprzeczności, natomiast na pierwszy rzut oka mówi się o miłości, to jest to bardzo ładne. Ponieważ do tamtej pory nie spotkałam się z żywym Kościołem, myślałam, że w Kościele dużo się mówi, a mało robi. Kościół był dla mnie martwy, kojarzył się z hipokryzją, nie widziałam miłości, natomiast, gdy poszłam tam, widziałam, że oni autentycznie żyją tym, o czym mówią, starają się kochać człowieka itd. Na pewno też miałam potrzebę akceptacji, bo byłam bardzo niedowartościowana.
Moon twierdzi, że jest mesjaszem. Mówi się o tym na końcu, ja zaś wiedziałam o tym na początku, natomiast po wysłuchaniu pierwszego wykładu (werbowanie członków polega na słuchaniu wykładów) stałam się bezkrytyczna, po prostu przyjmowałam. Krytycyzm pojawił się później i cały mechanizm polegał na tym, że ponieważ człowiek tak wiele zainwestował, tak bardzo w to uwierzył, to gdy bywały drobne sprzeczności to się mówiło: "ale to i to jest najważniejsze i ta drobna sprzeczność się nie liczy". I tak te wszystkie sprzeczności się odrzuca, bo są mniejsze w porównaniu z główny celem. Jeśli chodzi o wyjątkowość: nie mówi się wprost, że jesteśmy wyjątkowi, lecz, że jest wiele dróg, wielu ludzi dobrych, ale ostatecznym wnioskiem, choć nie powiedzianym wprost, jest: "jesteśmy wyjątkowi, a przez wszystkich innych działa szatan". Każdy myślący człowiek wysnuje to sobie na podstawie tego, co się mówi odnośnie świata oraz to, że się mówi: "my robimy wiele dobrego, służymy mesjaszowi czyli chcemy pomagać ludziom. Mamy poczucie wyjątkowości, przez samo bycie jesteśmy cząstką tego dzieła". Natomiast okazuje się w końcu, że się nic nie robi.