Jesteśmy jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówią o sobie wietnamscy katolicy
Katedra św. Józefa w Hanoi 30 lat do święceń
Ruch uliczny w Hanoi powinien znaleźć się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Podobnego chaosu i szaleństwa, w którym jednak jest metoda i nikomu nie dzieje się krzywda, nie widziałem nawet na Bliskim Wschodzie. Niekończący się sznur motocykli, wiozących zarówno dwumetrowe szafy, miotającego się na wszystkie strony związanego wieprzka, jak i spragnionych wrażeń turystów, porusza się według prostej zasady: kierowca nie zastanawia się, czy można, tylko czy trzeba. W ten sposób łatwiej zrozumieć motocyklistów jadących pod prąd lub po chodniku między przenośnymi barami i plastikowymi krzesełkami. Jedno z najbardziej ruchliwych skrzyżowań, w samym sercu starego miasta, znajduje się tuż przy placu, na którym stoi katolicka katedra św. Józefa, zbudowana jeszcze w czasach, gdy Wietnam był francuską kolonią.
Jest środek tygodnia, ale w świątyni co chwilę skrzypią drewniane ławki od siadających lub wychodzących wiernych. Większość to młodzi. Ksiądz Antoni, proboszcz katedry: – Tylko w tej parafii mamy około 100 chrztów dorosłych rocznie, a w całym Hanoi do 300 osób pragnie przyjąć chrzest – dziwi się mojej minie niedowiarka. – Ludzie przychodzą tutaj, słyszą słowo Boże na zewnątrz przez głośniki lub wchodzą do środka na liturgię, widzą życie swoich sąsiadów chrześciian i pragną stać się jednymi z nich – tłumaczy powody tak licznych nawróceń. W całym Wietnamie około 40 tys. dorosłych rocznie – jak podają ludzie związani z tutejszym episkopatem – zostaje uczniami Chrystusa. W Hanoi seminarium duchowne podzielone jest na dwa budynki, z powodu wielu chętnych. W jednym studiuje 168, a w drugim ok. 150 kleryków.– Powołań nie brakuje, tylko państwo ogranicza nas limitami przyjęć do seminarium – tłumaczy ks. Antoni. Klerycy w Hanoi pochodzą jednak również z innych diecezji, gdzie albo nie ma seminarium, albo limity nie pozwoliły im rozpocząć formacji kapłańskiej. Od 1954 roku, kiedy na Północy komuniści przejęli władzę, wypędzając francuskich kolonizatorów, aż do roku 1989 nie mogło działać legalnie żadne seminarium. Ewentualnie funkcjonowały pojedyncze placówki z limitami przyjęć, na przykład co 6 lat. Przyszli księża kształcili się w podziemiu. Tak jak jeden z biskupów w północnej części Wietnamu.
Życie ulicy w centrum miasta Spotykamy się późnym wieczorem. Prosi, by nie ujawniać jego nazwiska. – Chociaż właściwie oni i tak wiedzą, że panowie są u mnie – mówi spokojnie. – Jesteśmy stale inwigilowani, wiedzą, co robimy, gdzie wychodzimy, z kim się spotykamy – wylicza. – Ale ja się nie boję – zawiesza głos. – Przecież 30 lat czekałem na święcenia kapłańskie – mówi z błyskiem weterana w oczach. Formację kapłańską zaczął w 1958, ale już rok później musiał wrócić do domu. To i tak nic w porównaniu z większością jego kolegów, którzy za samą chęć wstąpienia do seminarium lądowali w obozach koncentracyjnych. Obecny biskup dopiero w latach 90. mógł przyjąć święcenia. Dzisiaj kolejne seminaria są otwierane, ale dokuczają sztuczne limity: od 7 do 10 osób rocznie, w zależności od diecezji. Ciągle więc studiują po kryjomu lub za granicą i tam przyjmują święcenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...