Pod pretekstem „zwalczania dyskryminacji” w Europie trwa permanentna rewolucja.
Gdy wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, kierująca unijną polityką zagraniczną Federica Mogherini oświadczyła, że islam jest przeszłością, teraźniejszością i przyszłością Europy, więc w Europie trzeba stworzyć przestrzeń dla islamu politycznego, wydawało się, że to moment dyplomatycznej egzaltacji, a nie poważna deklaracja. Skłonność do uznawania faktów groźnych za niepoważną „przesadę” jest bardzo ludzka, pozwala zachować pogodę ducha i dobry nastrój, również polityczny.
Jednak kilka miesięcy temu tropem wiceprzewodniczącej Mogherini poszedł jej kolega, dobrze znany w Polsce Frans Timmermans. We wrześniu skierował uroczyste orędzie do europejskich muzułmanów z okazji rozpoczynającego się islamskiego nowego roku. Z emfazą przypomniał, że każdy nowy rok upamiętnia „emigrację proroka z Mekki do Medyny, hidżrę, która stanowi narodziny islamu jako wspólnoty zjednoczonej przez wiarę”. I zapewnił muzułmanów, że w Komisji Europejskiej mają „wierną sojuszniczkę, która ich wspiera, by mogli spokojnie żyć zgodnie ze swoją wiarą i tradycjami”. Wiceprzewodniczący napisał też, że skoro dziś w Europie muzułmanie doświadczają (szczególnie na rynku pracy) „dyskryminacji”, trzeba powołać oficjalnego europejskiego koordynatora walki z nienawiścią antymuzułmańską, który będzie „uważnie wsłuchiwał się w niepokoje mniejszości muzułmańskiej”. Niepokój podkomisarza może zapewne wzbudzić krytyka polityki kulturalnej Unii Europejskiej, na przykład finansowania przez Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego (ERDF) budowy meczetu w Duisburgu albo wielowyznaniowego centrum w Amsterdamie, w ramach którego działa medresa, czyli szkoła koraniczna.
Oświadczenia mamy skłonność traktować jako wydarzenia okolicznościowe, tymczasem w przypadku wypowiedzi obojga wiceprzewodniczących Komisji Europejskiej mamy do czynienia po prostu z potwierdzeniem i utrwalaniem przemyślanej i metodycznej imigracjonistycznej polityki. W Europie od pół wieku dokonuje się stopniowa wymiana ludności, co jest sposobem na całkowitą wymianę europejskiej tożsamości. Islam już dziś wywiera wpływ polityczny, mniej czy bardziej pośredni, ale całkiem realny. We Francji muzułmańscy wyborcy rozstrzygnęli o wyborze François Hollanda, co otworzyło drogę do kolejnej fali radykalnej dechrystianizacji. To za prezydentury Hollanda socjalistyczna władza mogła ustanowić „małżeństwa homoseksualne” albo ogłosić, że aborcja już nie jest „dramatyczną możliwością”, ale „prawem człowieka” w całym tego słowa znaczeniu. Oczywiście muzułmanie nie głosowali za aborcjonizmem, ale jako „mniejszość” poparli kandydata „wielokulturowości”, który przeciwstawiał się utożsamianiu Francji z jej przeszłością i chrześcijańską tradycją oraz wszelkim reliktom cywilizacji chrześcijańskiej w prawie. Tego bowiem wymaga społeczeństwo (na oścież) „otwarte”. A negatywne konsekwencje tej polityki i tak mniej będą dotyczyć islamu, bo po pierwsze jest on użyteczny jako koronny dowód tezy, jakoby chrześcijaństwo było tylko jednym, partykularnym nurtem europejskiej kultury, po drugie – sami muzułmanie żyją ciągle w dość zamkniętych społecznościach, więc konsekwencje ogólnej polityki ich mniej dotyczą.
W Anglii ze względu na islam zmienia się nazewnictwo czasu historycznego w szkołach. I tak angielscy uczniowie nie będą się już uczyć o wydarzeniach przed Chrystusem i po Chrystusie, ale – jak u nas za czasów PRL – przed nasza erą i za naszej ery. Bo chrześcijańska tożsamość i chrześcijańska kultura są traktowane jako przeszkoda dla „wielokulturowości”, a więc prawa do zanegowania każdego przejawu kulturowej wspólnoty narodu. Nowa lewica już od pół wieku głosi, że to nie różnice ekonomiczne będą nośnikiem rewolucji, ale dialektyka „mniejszości” i „większości”, organizowanie coraz to nowych walk z „dyskryminacją”, permanentna „antydyskryminacyjna” rewolucja. Ta rewolucja odniosła ogromny polityczny sukces, gdy traktat lizboński wpisał koncept „niedyskryminacji” do praw podstawowych Unii Europejskiej. Dlatego „pragmatyczna” aprobata tej modyfikacji przez obie nasze wielkie partie była tak nieodpowiedzialna. W imię owej „niedyskryminacji” można z życia społecznego usuwać wszystko, co rzecznicy rewolucji uznają za naruszające prawa tej czy innej „mniejszości”. Ta antyzasada działa już jak prawdziwa mina podłożona pod naszą cywilizację, co więcej – jak mina wielokrotnego użytku. Tylko czekać, aż nastąpią kolejne wybuchy. Dziś dyskryminacją jest nasze nazewnictwo czasu historycznego, niedługo dyskryminacją okazać się może nasz, ciągle chrześcijański, kalendarz świąt. Na razie więc cieszmy się, póki je jeszcze mamy!
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...