Afryka ma wiele twarzy, będzie mi jej bardzo brakować – to moja ostatnia notatka z dziennika, prowadzonego w Zambii. Od powrotu minął ponad miesiąc i zapowiedź tęsknoty w pełni się sprawdza. Myślę, że jest dodatkowo podsycana przez próby wprowadzania w życie zambijskich przemyśleń i postanowień. Pomyśleć, że byłam tam tylko 5 tygodni…
- Na początku wszystko wydawało się po prostu przygodą - mówi Ania Trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie, jeśli kiedyś będę służyć w Afryce dłużej. Ten czas nie sprawił, że stałam się ekspertem w dziedzinie wolontariatu, misji jako takich, czy kultury krajów afrykańskich. Ale doświadczenie tego czasu jest we mnie czymś niepodważalnym, czym chcę się dzielić, zarażać, realizować w europejskiej codzienności, być wdzięczną.
Pan Bóg tak kształtował moje życie, że właściwie odkąd pamiętam, temat misji wydawał mi się ważnym, pociągającym, a jednocześnie przerażającym i absolutnie nie dla mnie. Pragnienie wyjazdu jednak rozwijało się, dojrzewało i nie dawało spokoju. Do dziś nie umiem zrozumieć, jak to się stało, że powiedziałam głośno: to jest ten czas.
Na początku wszystko jest przygodą
Z bólem odkrywałam, że w naszej polskiej, pełnej ruchów chrześcijańskich rzeczywistości zagadnienie wolontariatu misyjnego jest jeszcze w powijakach. Ostatecznie zaczęłam pytać znajomych misjonarzy i misjologów, co zaowocowało spakowaniem plecaka i wyjazdem. Dokładnie 4 sierpnia 2010 roku wraz z ks. Piotrem, misjonarzem w Zambii i Markiem, drugim wolontariuszem, opuściłam polską ziemię.
Na początku wszystko wydawało mi się po prostu przygodą. Wielogodzinna podróż samolotem. Pierwsze spojrzenie na Lusakę, stolicę Zambii, miejsce sprzeczności- od zupełnego chaosu trójpasmówki z ruchem lewostronnym, przez targowisko na torach kolejowych, ministerstwo finansów, do którego każdy może wejść, po luksusowe ulice i centra handlowe. Spotkania z polskimi misjonarzami w kolejnych misjach.
Podróż na pace land cruisera przez góry do ukochanego Chingombe, wioski w sercu zambijskiego buszu. Piszę „ukochanego”, bo szybko mój wyjazd przestał być tylko przygodą, a Chingombe na 4 piękne tygodnie stało się miejscem życia, przedmiotem zgłębiania kolejnych tajemnic, źródłem inspiracji do pracy nad sobą i pokonywania własnych ograniczeń.
Po kolei: moim podstawowym zadaniem w misji było uczenie angielskiego. Najpierw myślałam, że to będą dzieci i że będziemy zaczynać od podstaw. Już pierwszego dnia okazało się, że moi uczniowie to młodzież od 12 do 20 roku życia i że podstawy mają opanowane- angielski jest językiem urzędowym w Zambii. Trzeba było szybciutko zmienić pomysł na ten czas i przestawić się na ćwiczenie gramatyki i czytania ze zrozumieniem, by młodzi mogli zdać listopadowe egzaminy do następnego etapu szkoły.
Uczniowie w klasie Cibemba i "szyszanie"
Pomysł pomysłem, a praktyka praktyką. Wiedziałam wcześniej, że edukacja w Chingombe nie stoi na najlepszym poziomie. Bardzo mało nauczycieli, którzy i tak często są nieobecni, dużo dzieci, konieczność zdawania egzaminów państwowych, których wyniki zazwyczaj przychodzą z ministerstwa zbyt późno, by składać dokumenty aplikacyjne do następnej szkoły. Mimo posiadanej wiedzy wciąż dziwiłam się, że na przykład ktoś, kto jest w siódmej klasie i za kilka miesięcy ma zdawać pisemny egzamin… nie umie pisać i czytać. Albo że dziewczęta właściwie się nie odzywają i są nieustannie krytykowane przez chłopców. Że młodzi nie mają książek. Że zeszyty i długopisy mają nieliczni, najczęściej dzięki misji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...