Francuski rząd wprowadził zakaz odprawiania modlitw na ulicach miast. Nie dziwi mnie to. Oburza zaś nie tyle sam zakaz, ile to, co się za nim kryje.
Od dzisiaj, dokładnie od północy, zakaz obowiązuje w Paryżu, w krótkim czasie obejmie także całą Francję. I choć zdania na ten temat będą podzielone, jedno jest pewne: francuski minister ds. wewnętrznych i wyznań Claude Gueant ma znakomite poczucie humoru. Upiera się na łamach „Le Figaro”, że wszystko ustalono ze stroną muzułmańską. Zakaz bowiem formalnie dotyczy ogółem religii, a uderzy jedynie w wyznawców islamu. Bo to oni zapełniają trzy razy w ciągu dnia ulice Lyonu, Marsylii i Paryża. „Nowe prawo jest wynikiem długich i owocnych rozmów z muzułmanami” – twierdzi pan minister.
Otóż gdyby tak było, gdyby wszystko było kwestią ugody – co wydaje się mało prawdopodobne, znając temperament wyznawców Mahometa – to po co sankcjonować i wprowadzać nowe prawo? Więcej, po co w takim razie, na kilkanaście godzin przed jego wejściem w życie, grozić na łamach największej prawicowej gazety we Francji, że jeśli muzułmanie się nie dostosują, policja użyje siły? Pomińmy ten wątek, jest dużo więcej znacznie ciekawszych w tej kwestii.
Najbardziej spodobała mi się motywacja pana ministra, tłumaczącego się dziennikarzowi „Le Figaro” z nowych przepisów. Nie szastał argumentami o laickim statusie państwa, nie zasłonił się ustawą z 1905 r. Nic z tych rzeczy. Najpierw szorstko wytłumaczył, że „jego działania i decyzja podyktowane są troską o skuteczną integrację obcokrajowców, których przyjmuje Francja”. Po czym skwitował: „Żal patrzeć. Przecież nikt nie powinien modlić się na ulicach, bo to nie wypada, od tego są świątynie”. Faktycznie, żal, żal słuchać pana ministra. Bo jego myślenie i wypowiedzi trącą totalitaryzmem. Gdyby wyznawać jego ogólną zasadę, większość z nas nie modliłaby się w ogóle. Ale w porządku, mówimy o islamie, o mało komfortowej sytuacji, kiedy tysiące osób trzy razy w ciągu dnia zapychają ulice stolicy państwa, by na klęczkach się modlić: nie sposób ani przejechać, ani przejść na drugą stronę bulwaru.
Troskliwy rząd, wydaje się, znalazł rozwiązanie. Zadeklarował szybką pomoc muzułmanom. Wynajmie im hale o powierzchni 2000 m kw. za 30 tysięcy euro rocznie. Stawka ma obowiązywać do 2014 r., potem – jeśli wspólnota muzułmanów nie zdąży z budową meczetu – wystrzeli w górę.
Zgubiłam się: to albo dajemy komuś w pysk, albo go głaszczemy? A może wszystko to tylko jedno wielkie przedstawienie? Może to uderzenie wymierzone jest nie w muzułmanów, a w kogoś innego? Może to kolejny krok do powolnej eliminacji chrześcijaństwa na ziemiach „najstarszej córy Kościoła”? Brzmi jak uknuta przeze mnie teoria spiskowa. Ale zamiast tworzyć abstrakcyjne zakazy, lepiej wprost i uczciwie zadeklarować: kolejne świątynie muzułmańskie zdominują niebawem krajobraz Francji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?