Moim najważniejszym doświadczeniem szabatu była praca jako szabatowy kucharz w żydowskim stowarzyszeniu studenckim na pierwszym roku studiów. To tam po raz pierwszy w życiu z ust rabina prowadzącego ośrodek usłyszałem o szabacie jako „wyspie pokoju”.
Nie jestem praktykującym Żydem i nie dorastałem w religijnym domu, ale jeśli jakiś aspekt judaizmu do mnie przemawia, jest to idea szabatu: dnia odpoczynku rozpoczynającego się uroczystym spotkaniem całej rodziny przy świątecznym posiłku.
Muszę przyznać, że jestem pracoholikiem. Pozostawiony sam sobie, bez reszty oddaję się pracy i często się w niej zatracam, ze szkodą dla innych sfer mojego życia. Długo sądziłem, że to jest właśnie klucz do sukcesu; dziś już wiem, w jak dużym stopniu kompulsywna praca może unieszczęśliwić i przynieść efekt przeciwny do zamierzonego.
Celem życia nie jest zaharowanie się na śmierć. Potrzebujemy równowagi, lecz jeśli – tak jak ja – jesteś zaprogramowany do działania, samo powtarzanie sobie tego stwierdzenia nie wystarczy. Potrzebujemy jasno określonych granic. Potrzebujemy rytuału, a pomysł rytualnego posiłku szczególnie mi się podoba.
Zresztą to właśnie przy rodzinnych posiłkach budowaliśmy więzi, kiedy byłem dzieckiem, nawet jeśli nie nazywaliśmy tych spotkań szabatem, a odbywały się one zwykle w chińskiej restauracji.
Chodzi o to, że mimo mojego ograniczonego doświadczenia w tej dziedzinie jestem całkiem pewien, że rozumiem szabat… jako koncepcję. Poza wakacyjnymi turnusami żydowskiego letniego obozu i okazjonalnymi zaproszeniami do przyjaciół moim najważniejszym doświadczeniem szabatu była praca jako szabatowy kucharz w żydowskim stowarzyszeniu studenckim na pierwszym roku studiów. To tam po raz pierwszy w życiu z ust rabina prowadzącego ośrodek usłyszałem o szabacie jako „wyspie pokoju”. Co ciekawe, był to jedyny raz przed otwarciem mojej własnej restauracji wiele lat później, gdy pracowałem jako kucharz. W tamtym czasie traktowałem to jako zwykłą dorywczą fuchę i do głowy mi nawet nie przyszło, by z gotowania uczynić swój zawód. Teraz, patrząc wstecz, z kilkoma restauracjami i książkami kucharskimi na koncie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to był znak: „Kucharz szabatowy. No jasne. To od samego początku moje przeznaczenie”.
Był 2016 rok, kiedy olśniony tą myślą zacząłem tworzyć projekt książki kucharskiej. Miała nosić tytuł Friday Night (Piątkowy wieczór) i opisywać moją próbę znalezienia spokoju i równowagi dzięki kulinarnym rytuałom związanym z szabatem. Taki był pomysł. Jednak mimo dobrych intencji sprawy nie potoczyły się, jak pragnąłem.
Po kilku miesiącach pracy nad przepisami i fotografiami, przy jednoczesnych próbach wprowadzenia mojej rodziny w rytm szabatu, stało się oczywiste, że moje założenie na temat piątkowego wieczoru było z gruntu błędne. Tworzenie książki kucharskiej to ciężka praca, z całą profesjonalną i egotyczną presją, jaką ze sobą niesie. Po prostu nie mogłem zrobić książki kucharskiej o moim doświadczeniu szabatu, nie łamiąc jednocześnie jego podstawowej zasady: odpoczynku od pracy! Zamiast dopłynąć do tej „wyspy pokoju”, tonąłem w oceanie stresu: poza prowadzeniem restauracji, co stało się trudniejsze niż kiedykolwiek z powodu niespodziewanego odejścia mojego wspólnika, wciąż miałem z tyłu głowy ten „ważny” projekt. Było tak, jakby mój uzależniony od pracy umysł wciągnął mnie w pułapkę, pochłaniając cały mój wolny czas i zmuszając mnie do zajmowania się tą książką, lub – co gorsza – sprawiając, że czułem się winny, że nad nią nie pracuję. W końcu, na krótko przed otwarciem nowej restauracji, miałem wrażenie, że jestem bliski załamania nerwowego i postanowiłem odłożyć projekt książki na bok...
*
A jednak się udało. Książka powstała i nosi tytuł "Szabatowe przepisy. 100 receptur na żydowskie dania". W Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?