- Ale tu się nie ma czego bać. Nie wybieramy sobie duszy. My nią jesteśmy!
Poniższy tekst jest fragmentem powieści "Święto trąbek". Autorka: Marta Masada. Wydawnictwo W.A.B.
*
– A ty, Zosiu, co byś chciała dostać na Boże Narodzenie od Świętego Mikołaja? – jak każdego z klasy zapytała mnie demoniczna katechetka w roku, w którym miałam przystąpić do pierwszej komunii.
– Ja? Ja bym chciała zostać Żydówką, proszę pani – odpowiedziałam bez wahania, wywołując zamieszanie.
Do końca roku szkolnego byłam obiektem upokarzających plotek, nawet ze strony uczniów sąsiednich klas.
Nic dziwnego. Za sprawą opowieści Stanisława już jako kilkulatka sądziłam, że Żydzi to jacyś mędrcy, czarodzieje, superbohaterowie obdarzeni wieloma talentami, którzy polegli w starciu z niszczycielską siłą zła. Przynajmniej w tej rundzie. A rund było już kilka, więc będą i kolejne. Bajkowi, a zarazem nasi, obcy, choć polscy. Byłam dumna. Bo przecież byli wszędzie i wszystko robili najlepiej, przecież tak mówił dziadek, przecież mówił, że tak o nich mówią inni, mówią, że to oni rządzą całym światem. Całym światem, a przecież mieszkali na naszej ulicy. Czy to nie fascynujące? – myślałam.
Dziadkowie – nasi pierwsi opowiadacze. Historia przodków – nasze pierwsze legendy, odciskające w pamięci obrazy wyraźniejsze niż pierwsze kreskówki oglądane na rubinie. Ja niewiele pamiętam z kreskówek, a jeszcze mniej z rodzinnych legend. Jedyną znaną postacią tych historii był Stanisław. Moimi bohaterami był więc on i jego koledzy, ludzie dobrzy i ludzie źli, ci, którzy karmili, i ci, którzy bili, dzielni żołnierze i jeńcy, małe dzieci miotające granatami. No i Żydzi.
Ci ostatni pojawiali się znienacka w każdej historii jak przysłowiowy diabeł z pudełka. Podczas obiadu: „Jeździłem tam wtedy z Miriam na ciastka. Po wojnie nie było już takich ciastek… ani takich oczu”. W czasie wspólnego oglądania Teleexpressu, od czego nigdy nie mogłam się wymigać: „Ludzie myśleli, że Żydzi rządzą światem, i dlatego ich zabili, ze strachu. A teraz z ulgą kładą wieńce na pomnikach”. Gdy robiliśmy zakupy: „Pamiętam, że tam, na rogu, był sklep galanteryjny jednego pobożnego, zacnego Żyda, który dawał datki na szpital. Takich wspaniałych wyrobów nie widziałem już nigdy po wojnie. Teraz jest sam szmelc i chłam od ruskich. I od kitajców. I jedni, i drudzy nas w końcu rozgrabią”. I tak w koło. Fiksacja pogłębiająca się wraz z wiekiem (i jak tu nie wierzyć, że Żydzi rządzą światem, skoro wszystko mają najlepsze i gwarantują raj?). Teraz także moja fiksacja. Obsesje są genetyczne jak inne choroby.
I choć od tamtej pory minęło wiele Gwiazdek, a jedna gorsza od drugiej, nie zostałam Żydówką. Ani z Romanem, ani z Rafaelem. Nikt mi nie pomógł. Przyjdzie wojna, to im wszystkim pokaże, pocieszałam się w duchu stałym powiedzeniem Stanisława, który w pokrętny sposób mi pomagał. Cieszyłam się, że jestem na nią przygotowana. Nic mnie nie zaskoczy. A jednak coś mnie zaskoczyło, choć nie dopuszczałam tego do świadomości. Zrozumiałam to, gdy w histerii wylądowałam kolejny raz u przypadkowego psychiatry. Nigdy więcej nie zobaczyłam żadnego z tych lekarzy, którzy najpierw, mimo moich drżących rąk i głosu, spisywali skrupulatnie historię mojego życia i choroby, a potem, co najważniejsze, przepisywali mi fiolki leków, które połykałam już pod apteką. Tylko im byłam wierna, fiolkom. Nigdy nie było kolejnej wizyty. „Byłam i jestem dzielna i ze wszystkim poradzę sobie sama. Daj mi czas. Co te przemądrzałe dupki w białych kitlach mogą wiedzieć o życiu? Czy oni przeszli obóz?”, mówiłam Kice i w najlepsze rozkładałam się dalej. Byłam w obłędzie, w pułapce, która zwała się prozaicznie: samotność.
Dni do wyjazdu wlokły się nieznośnie, a każdy uwierał bardziej od poprzedniego. Żeby zabić czas i wszystko skrupulatnie zaplanować, kolejny raz zadzwoniłam do Marty, aby wypytać ją o szczegóły i – zupełnie tego nie planując – wypaliłam nagle, że czuję się tak fatalnie, że chyba nie dożyję wyjazdu i wkrótce się zabiję, więc mam zamiar pójść jeszcze do spowiedzi, żeby uratować choć swoją duszę, skoro nie potrafiłam życia.
– Oszalałaś? Nie idź do księdza, idź do rabina – odpowiedziała z przejęciem.
– Prawdę mówiąc, byłam już u zakonnika. Niestety, to nic nie daje. Oni nie wiedzą, co to depresja, a tym bardziej złamane serce.
– Ale nasz rabin ma żonę i dzieci! I jest wspaniały. Każdemu zawsze da jakąś mądrą radę. On jest lepszy niż psychoterapeuta, mówię ci. Idź!
– O nie, nie ufam psychiatrom ani psychoterapeutom!
– To tylko porównanie. Zaraz wyślę ci jego numer. On nie przepisuje leków, tylko Torę. I bardzo lubi gadać z młodymi ludźmi, choć ty powoli przestajesz się do nich zaliczać, hi, hi.
Nie zwlekałam z telefonem do rabina – zwłaszcza że już rok temu, w nowym roku i w Nowym Jorku, stary chasyd kazał mi go szukać (dlaczego tak długo to odkładałam?). Spotkaliśmy się w kawiarni przy Nowym Świecie. Rabin miał rzadki zarost, zabawną, kolorową czapeczkę wydzierganą na drutach, okrągłe okulary i amerykański akcent. Być może miał też w kieszeni skręta, bo na takiego wyglądał: na człowieka, który czyta Torę po dobrym blancie (miałam nawet wrażenie, że poczułam przyjemny zapach konopi indyjskich). Upił łyk herbaty i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?