Czyli Bertolucci ciekawie i przystępnie o buddyzmie.
W 1987 roku Bernardo Bertolucci nakręcił swój wielki, spektakularny film, czyli „Ostatniego cesarza”. Kolos. Epos. Widowisko. Jeden tych tytułów, które śmiało można uznać za kamień milowy w dziejach kinematografii.
Gdy sześć lat później na ekrany kin wchodził „Mały Budda”, wielu spodziewało się swoistej powtórki. Tymczasem twórca postanowił pójść nieco inną drogą.
Oczywiście, w „Małym Buddzie” także zobaczyć możemy przebogate orientalne ceremonie, czy piękne, zapierające dech w piersiach azjatyckie pejzaże, ale gatunkowo film ten jest nieco lżejszy. Wielkie kino historyczno-religijne Bertolucci pożenił tu z filmem familijno-obyczajowym i trzeba przyznać, że zrobił to całkiem sprawnie.
Fabuła wygląda mniej więcej tak: pod koniec XX wieku do Seatlle przybywa grupa buddyjskich mnichów z Buthanu, podejrzewających, że nowym wcieleniem ich zmarłego jakiś czas temu mistrza Lamy Dorje, może być kilkuletni Jesse. Rodzice chłopca (wyglądający na typowych WASP-ów, czy japiszonów) są rzecz jasna zaskoczeni, ale zgadzają się, by chłopiec zatrzymał podarowaną mu przez mnichów książeczkę o życiu Buddy. Czytają ją nawet wspólnie z malcem (w takich momentach Bertolucci płynnie przechodzi do kina kostiumowego, ukazując na ekranie wydarzenia z biografii księcia Siddharthy).
Te niemalże baśniowe sekwencje to prawdziwa uczta dla oka. Nakręcone są z wielkim smakiem, więc bez obaw – kicz a la Bollywood nam tu nie grozi. Szczególnie zachwyca scena, w której demon zła i śmierci Mara wysyła przeciw Buddzie swoją armię. Tysiące płonących strzał leci w kierunku medytującego mędrca i kiedy zdaje się, że zaraz go dosięgną, nagle, na ekranie widzimy, że oto z nieba spadają nie strzały, a płatki kwiatów.
Czego uczy ta historia? Być może tego, że nigdy nie należy ulegać złu? Że zawsze (za wszelką cenę) trzeba być po stronie dobra? A może tego, „że rzeczy, które z przyzwyczajenia traktujemy jako przeszkody, mogą okazać się pożyteczne. Przeszkody te to jedynie sposób, w jaki świat i całe nasze doświadczenie wskazują nam miejsce, w którym utknęliśmy. Patrząc na włócznię lub strzałę, możemy nauczyć się widzieć kwiat. Czy doświadczamy tego, co się wydarza, jako przeszkody i wroga, czy jako nauczyciela i przyjaciela, zależy od tego, jak odbieramy rzeczywistość. Zależy od naszego związku z sobą samym” – jak można przeczytać na blogu Rozwój i Świadomość.
Dawne nauki i cuda Buddy sprzed tysięcy lat to jedno. Ale nie brak tu także współczesnych wątków religijnych. Rodzice Jesse’ego symbolizują przecież zlaicyzowanych ludzi Zachodu. Gdy do ich futurystycznego domu przybywają buddyjscy mnisi, liczą zapewne, że duchowni skomplementują jakoś wystrój ich ultranowoczesnego domu. Tymczasem usłyszą od nich tylko, że… podziwiają pustkę tego miejsca.
Ich życie jest puste. Kasa, kariera, kalendarz pełen notatek o czekających ich spotkaniach… - ale jaki jest sens tego wszystkiego? Dean i Lisa (w tych rolach Chris Isaak i Bridget Fonda) zaczynają wreszcie zadawać sobie to pytanie i okrywać, że być może chodzi właśnie o to, o czym mówią im buddyści: by współczuć innym i dzielić się sobą.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?