Wojna wypowiedziana wszystkim religiom

- Dość obskurantyzmu i mistycyzmu! - grzmi wódz. - Socjalizm buduje się znojem, nie modlitwami.

– Chyba nie wypada, żebym z panią rozmawiała w takim fartuszku – uśmiecha się siostra Roza, głaszcząc błękitny nylon sukienki.

Patrzę w jej spokojną, babciną twarz, w oczy brązowe wokół źrenicy, z błękitną obwódką tęczówki. Już po chwili siostra Roza pokazuje mi zdjęcie grupowe z 1942 roku, przedstawiające nowicjuszki ze zgromadzenia franciszkanek: w najniższym rzędzie, wśród najmłodszych, przysiadła ona, jedenastoletnia Gjina, bo tak miała na imię, zanim złożyła śluby. W drugim rzędzie ręce na podołku trzyma Maria Tuci, czternastoletnia, skupiona, niemal chmurna. Powaga jej spojrzenia wyróżnia ją z tłumu dziewcząt. Spośród nich to właśnie Maria będzie cierpieć najwięcej i to ona zostanie drugą po Matce Teresie błogosławioną kobietą w historii Albanii.

– Miałam ledwie dziesięć lat, gdy wstąpiłam do szkoły zgromadzenia franciszkanek – uśmiecha się siostra Roza. – Powtarzano mi, że jestem za młoda, że nie dorosłam, by być tak blisko Boga, ale miałam poczucie, że On daje mi siłę. Siedziałam w ławce, słuchałam nauczycieli, śpiewałam pieśni i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym być gdzie indziej, czułam, że jestem pełna Boga. A potem przyszli komuniści i od razu zamknęli katolickie szkoły, starli na proch wszystko…

Nie mam słów, żeby o tym mówić. Wszyscy wspaniali ludzie, których znałam, byli niszczeni albo zabijani. Ci najmądrzejsi, najjaśniejsi… Słuchałam ich na mszy z otwartym sercem, a potem raz po raz przychodziły wieści: ojcowie Daniel Dajani, Gjon Shllaku i Giovanni Fausti rozstrzelani w Szkodrze pod murem cmentarza w 1946 roku, biskup Frano Gjini umęczony i rozstrzelany, ojciec Deda zadręczony na śmierć… Za każdym razem pękało mi serce, bo zabierali nam najlepszych duchownych, tych, których się bali, bo mogliby stawiać opór.

I nie zabijali ich ot tak, po prostu. Torturowali ich przed śmiercią straszliwie, jakby wzmacniali się od tego cierpienia, podtapiali ich w studzience ściekowej, nie pozwalali chodzić do toalety, głodzili… Kości pękały jak suche gałązki…

Opowiem ci o Marii Tuci, jak ją ujrzałam wtedy… W szkole Maria zawsze miała dla mnie dobre słowo, była spokojna, inteligentna, silnego ducha. Straciłam z nią kontakt, gdy w 1946 roku franciszkanie wysłali ją do szkoły w okręgu Mirdita, żeby uczyła dzieci. Kiedy zamordowano lokalnego sekretarza partii Bardhoka Bibę, ona, jej brat i trzysta innych osób trafili do więzienia. Była taka młoda, miała dwadzieścia dwa lata… Podobno śledczy Hilmi Seiti powiedział jej na pierwszym przesłuchaniu: „Sprawię, że nikt cię nie rozpozna”.

Wpychali Marię do wielkiego wora, a wraz z nią wrzucali do środka dzikie koty i tłukli kijami w wór ze wszystkich sił, tak że zwierzęta szalały z bólu i pazurami orały jej ciało. W końcu Maria była tak wyniszczona, że trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. Gdy pojechałam ją odwiedzić i weszłam na salę, nie mogłam jej dojrzeć. Dopiero gdy usłyszałam krzyk: „Gjina, Gjina!”, przystanęłam w pół kroku. Ta postać na łóżku w kącie sali… Kości obleczone skórą i kawałek kości zamiast nosa… „Boże Przenajświętszy – myślałam – co oni jej robili, że tak wygląda?” A przecież wcześniej była normalną, zdrową, piękną kobietą… Była z nas wszystkich najładniejsza… I była silniejsza niż my wszyscy, bo zaraz powiedziała: „Gjino, mam zapalenie płuc, a podają mi tylko penicylinę, proszę, postaraj się dla mnie o leki”. „Oczywiście – odpowiedziałam – załatwię wszystko, co trzeba”, bo robiłam  już wtedy kurs pielęgniarski, ale widziałam po jej szyi i przedramionach, że jest bardzo źle, tak straszliwie musieli ją bić i głodzić. Tylko oczy pozostały te same.

„Muszę stąd wyjść”, wyszeptała, a ja przytaknęłam.

Umarła tydzień później, nim zdążyłam zdobyć leki. Podobno przed śmiercią powiedziała komuś ze swojej rodziny, że odchodzi wolna.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg