Ata kadosh uschimcha kadosh we kadoshim jehallelucha sela.
Na placu przed Ścianą Płaczu wybrzmiewa niewyraźny, monotonny śpiew. Wybiła właśnie godzina porannej modlitwy, w której pada to zdanie. Stanowi ono jedno z osiemnastu pozdrowień zawartych w żydowskiej modlitwie pochodzącej z I wieku naszej ery. „Ty jesteś święty, a Twoje imię jest święte, a święci chwalić Cię będą”. Święci, pośród których znalazłem się w ten upalny poranek, to szary tłum mężczyzn gromadzących się tu, w Jerozolimie. Czarne płaszcze, bujne brody. Żydzi bezładnie kołysali się przy głośnym śpiewie psalmów wykonywanym na jednym dźwięku. Na pulpicie znajdował się stos świętych ksiąg. Sylwetki ludzi wokół mnie przypominały krzepkie postaci rodem z osiemnastowiecznego żydowskiego osiedla gdzieś we wschodniej Europie albo nawet z jakiejś wioski z czasów biblijnych patriarchów. Znalazłem się tu przypadkowo. Wcześniej stałem niepewnie z boku. W pewnej chwili luźny krąg zgromadzonych wokół pulpitu i modlących się mężczyzn otworzył się i zanim się spostrzegłem, stałem wśród nich. Jak mogło do tego dojść? Wprawdzie miałem na głowie kipę, a pod pachą Biblię, ale przecież poza tym łatwo można było się zorientować, że nie jestem jednym z nich. Z setek gardeł wokół mnie płynął śpiew, mamrotanie oraz wołanie w prastarym języku Izraela. Niewielką pochyloną postać obok mnie zauważyłem dopiero wówczas, gdy chwyciła mnie za rękę. Na skroniach falujące loki, na głowie kapelusz, narzucony na ramiona płaszcz. Brwi z pewnością podobne jak u ojca Abrahama. „Trzeba pewnie kogoś pokierować, poprowadzić za rękę” – pomyślał najprawdopodobniej stary rabin i wyciągnął z kieszeni jakiś kłębek ze skóry.
Bełkocząc coś niezrozumiałego, rabin zaczął szybkimi, choć sztywnymi ruchami wiązać mi paski na ręce. To tefilin – skórzane pudełeczka, które pobożni Żydzi przywiązują sobie podczas modlitwy do czoła i ramion. Zwinne ruchy starca wykonującego tę świętą czynność zdradzały jego obycie oraz wprawę. Był to rytuał, którego niepostrzeżenie stałem się częścią. Nagle przemknęła mi przez głowę myśl: „Co się stanie, kiedy ten człowiek dowie się, że ja wcale nie jestem Żydem i modlę się z nimi tylko dlatego, iż jako chrześcijanin czuję się blisko związany z Ludem Bożym Starego Przymierza, ale nie jestem jego członkiem?”. Rabin roztaczał wokół siebie jakąś groźną aurę. Starzec przeszywał mnie spojrzeniem swoich dużych, czarnych oczu. Bardzo łatwo przyszło mi wyobrazić sobie, jak wpada w szał. Tak czy inaczej, było już za późno. Starzec ukończył swoje czynności i wcisnął mi do ręki sidur – żydowski modlitewnik. Otworzył go na stronie, gdzie znajdowała się modlitwa, którą należało odmówić przy zakładaniu tefilin. Niedwuznacznym gestem dał mi do zrozumienia, iż teraz mam zacząć się modlić. Stałem z ręką obwiązaną tak mocno, że czułem, jak pulsuje mi krew. Zaraz nad moimi oczami było przywiązane duże, czarne pudełeczko ze słowami ze świętej księgi. Teraz stałem już w kręgu świętych, zaledwie kilka kroków od zachodniej ściany świątyni – najświętszego miejsca dla pobożnych Żydów. Zostałem włączony do „dynastii wybranych”, którzy od tysięcy lat nosili podobne tefilin i modlili się tymi samymi słowami. Tajemnicze, czarne litery w złoto oprawionej księdze tańczyły mi przed oczami. Te litery zdawały się istnieć dłużej niż wieczność. W duchu czułem się tak, jakbym stał na dziedzińcu świątyni Salomona – w świętym miejscu. Pod czujnym spojrzeniem mojego nowego towarzysza modlitwy czułem się jak człowiek, który wypłynął za daleko w morze i w pewnej chwili, wodząc wzrokiem aż po horyzont, spostrzegł, jak bardzo oddalił się od bezpiecznego brzegu. Nie bałem się oczywiście o moje życie, miałem jednak poczucie, iż znajduję się na zakazanym dla mnie terenie i stoję nielegalnie na świętej ziemi. Trochę było we mnie strachu, a trochę pełnej podziwu radości.
Tym razem los okazał się dla mnie łaskawy. Sidur wręczony mi przez rabina zawierał objaśnienia po angielsku. Znalazłem tam wskazówkę, przy których hebrajskich słowach należy ucałować tefilin. Kiedy skończyłem się modlić i zostałem uwolniony od skórzanych pasków, starotestamentalne oczy starca obdarzyły mnie przychylnym spojrzeniem. Zapytał, jak mam na imię i jak się nazywał mój ojciec. Rabin wsunął rękę pod moją grzywkę, która opadała na czoło. Nawet imiona przeze mnie wymienione nie zdradziły mu mojego „pogańskiego” pochodzenia. „Błogosławię cię Johannesie, synu Michaela, błogosławieństwem Izraela” – wyszeptał starzec niskim głosem taką lub podobną formułę. Trząsłem się jeszcze nieco, kiedy szedłem do wyjścia. Czułem się jednak obdarowany. W pewnym sensie naprawdę spotkałem świętego i choć na to nie zasłużyłem, nie odtrącił mnie, lecz zostałem przez niego zaakceptowany i przyjęty.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Bóg nieokiełznany. Jak opuścić strefę duchowego komfortu". Autor: Johannes Hartl. Wydawnictwo: Esprit.
Kościół z tym walczył, ale jak widać ta walka nie była do końca wygrana.
W ostatnich latach także w tej dziedzinie pojawia się we mnie mnóstwo pytań i wątpliwości...
Czyli tak naprawdę co? Religia? Filozofia? Styl życia zwany coraz częściej lifestyle’m?